z Mistrzem przez kontynent część 1
Autor: Wojciech Gutkowski
Z Gutkiem znamy się od przedszkola. W czasie studiów pływaliśmy na klubowym Ramblerze. O własnych łódkach marzyliśmy zawsze. Mistrz to jego kumpel z wydziału. Początkowo mówiliśmy doń „Wodzu”. A to za sprawą inauguracji I roku na wydziale Inżynierii Materiałowej. Michał zdał egzaminy wstępne chyba najlepiej „na całej Politechnice”. Poszło mu tak dobrze, że pani dziekan wręczała mu indeks osobiście. Wcześniej jednak, po stwierdzeniu, iż jest na listach, Michał zgodnie z przyjętym zakładem, ostrzygł się na Shirokeza. Proszę sobie wyobrazić co się działo w auli, gdy Michał w garniturze i krawacie ze szczotką włosów biegnąca w osi czaszki szedł, by odebrać indeks z rąk pani dziekan. Został od razu mianowany Wodzem i bodaj starostą roku… Potem matka innego z kolegów, nie do końca łapiącą się w naszych przezwiskach, poinformowała go, iż dzwonił jakiś Mistrz. I tak zostało. Los zagnał obu do Kanady pod koniec lat 80. To tyle gwoli przybliżenia bohaterów niniejszej relacji… (od redakcji – S.E.)
Po zapakowaniu prowiantu i bagażu do wynajętego auta, Mistrz i ja wczesnym popołudniem wyruszyliśmy z Niagara Falls, (stan Nowy Jork) na zachód do Stamford, oddalonego o około 850 km, w stanie Connecticut. Jako, że nie spieszyło się nam zbytnio, na północnych przedmieściach miasta Nowy Jork byliśmy około 8 wieczorem; po przejechaniu następnych 70 km, o zmroku dotarliśmy do Brewer Yacht Marina w Stamford, w której zacumowana był nasz jacht. Tę trasę pokonywałem piaty raz – nie mieliśmy więc zbytniego problemu, aby tę marinę znaleźć. Mieliśmy jednak sporo kłopotów ze znalezieniem naszej łajby – choć był to koniec kwietnia, na wodzie stało już kilkaset jachtów. Wreszcie prawie po omacku znaleźliśmy nasze cacko (jacht typu Pearson 39-2 z roku 1987). Potem około godziny zajęło nam targanie naszych gratów z samochodu do łódki i ich sztauowanie.
Następnego ranka, w niedzielę 30 kwietnia, na gwałt szukaliśmy mechanika silnikowego zamówionego do odpalenia silnika (Westerbeke 46 KM). Jako, że łajba nie była na wodzie od 6 lat, mechanikowi uruchomienie motoru zajęło trochę czasu, ale wreszcie silnik zaczął całkiem równo chodzić. Zaraz też zaczęliśmy szukać gościa od olinowania stałego, którego wreszcie dopadliśmy wczesnym popołudniem, aby położył nam maszt na deku.
Około 3 po południu prawie 18-metrowym maszt leżał sklarowany na pokładzie. Pojechaliśmy szybko cos zjeść i zrobić ostatnie zakupy. Po powrocie do mariny zabraliśmy się za porządne sztauowanie prowiantu i gratów do spania. Napełniliśmy też do oporu obydwa 200-litrowe zbiorniki wodą (po ich uprzednim porządnym przepłukaniu i oczyszczeniu specjalnym płynem do zbiorników na wodę). Zatankowaliśmy także 120 litrów ropy do zbiornika głównego i zabraliśmy kilka 20-litrowych kanistrów pełnych ropy, tak na wszelki słuczaj. Mistrz wybrał sobie rufową kabinę kapitańską z podwójną koją, a ja za to zająłem kabinę dziobowa (też z podwójną koją) z oddzielnym kiblem i dużą ilością otwieranych bulajów i włazów. Z samego rana w poniedziałek oddałem wypożyczony samochód. Około 10 rano rzuciliśmy cumy i przez dosyć płytki Stamford Harbor popłynęliśmy w stronę Zatoki Long Island.
Do nawigacji używaliśmy GPS-a podłączonego do laptopa z programem nawigacyjnym i mapami cyfrowymi firmy Garmin. Tak obliczyliśmy wypłynięcie ze Stamford, aby spokojnie (prędkość około 6 węzłów) dopłynąć do Hells Gate (Piekielnych Wrót) pomiędzy zatoka Long Island i nowojorską East River, gdzie przy największym przypływie prąd dochodzi do 8 węzłów. Tego dnia na East River maksymalny przypływ (spokojna woda) przypadał koło 2 po południu. Do Hell’s Gate dopłynęliśmy około 2 po południu w dość spokojnych warunkach, pięknym słońcu i minimalnym prądzie. Po około godzinie zaczęliśmy odczuwać silny odpływ, który nam bardzo pomagał. Płynąc wzdłuż wschodniego Manhattanu czasami osiągaliśmy na GPS-ie prędkość 12 węzłów, chociaż nasz łopatkowy „prędkościomierz” wskazywał ich zaledwie siedem.
Gdy dopływaliśmy do południowego krańca Manhattanu, wynurzyła się przed nami Statua Wolności nazwana przez tubylców „Green Lady” (Zielona Pani) jako, że za sprawą upływu czasu i ptactwa monument nabrał specyficznej patyny.
Niestety, silny odpływ na East River, który bardzo pomagał opłynąć Manhattan ze wschodniej strony, teraz bardzo nam przeszkadzał w drodze na północ, w kierunku rzeki Hudson. Robiliśmy czasem tylko 2,5 węzła (według GPS), ale i tak średnia wypadała nam około 3 węzłów. Spieszyliśmy się, aby na noc zakotwiczyć już za mostem Tappanzee, który był południową granicą obszaru, na którym moje jachtowe ubezpieczenie „pokrywało” nas od złego. Już po zmroku zakotwiczyliśmy około mili na północ od mostu Tappanzee, łączącego północny Manhattan (Bronx/Yonkers) z zachodnim brzegiem rzeki Hudson.
fot. archiwum autora
Category: Spis treści, Na wiatr
Komentarze (0)
Trackback URL | Comments RSS Feed
Brak komentarzy.