Z Edkiem i Monique dookoła… cześć 3
…jeszcze nie świata
Dzień drugi – 1 sierpnia 2011 – poniedziałek
Niestety, Edek pod pokładem wytrzymuje może pół godziny.
– Dalej tak ciemno ? – retorycznie pyta mój zmiennik za sterem
– Dobra Edziu, to teraz ja się zdrzemnę na chwilkę, a Ty tu posteruj. Tylko jeden warunek, bezwzględny: przywiązujesz się liną. Nie ma takiej opcji, żebyś w nocy na pokładzie był sam nieprzywiązany. OK ?
Edek pospiesznie się przywiązuje. Paradoksalnie, wcale nie dodaje mu to otuchy. Wygląda tak, jakby w każdej chwili miało go zmyć za burtę.
– Edziu, trzymaj kurs 330 – próbuję podtrzymać iluzję, że wszystko mam pod kontrolą.
Schodzę pod pokład. Nie mogę powiedzieć, że jestem skonany, ale uznaję, że skoro noc dopiero się zaczyna, to warto złapać chociaż kilka minut snu.
Nie mija kwadrans, gdy z odrętwienia na pograniczu nieświadomości wyrywa mnie łopot żagli i wściekły Edek:
– Przecież tu k… nic nie widać ! Jak mam trzymać kurs, skoro nawet kompasu nie widać ?!?
Rzeczywiście, o ile pozycję udawało mi się jeszcze co jakiś czas sprawdzić moim komórkowym GPS-em, o tyle utrzymanie kursu jest w tych warunkach niemożliwe.
– Jak mogłeś zostawić mnie samego i pójść spać ? – zżyma się sternik.
Widzę, że jest już porządnie zły, rozgoryczony i może odrobinę przestraszony. Tarcza kompasu faktycznie jest tak ciemna, jak wszystko wokół nas.
– Powinieneś mieć podświetlany ten kompas – roztropnie, choć z irytacją, zauważa Edek
– Ale on jest podświetlany ! – spada na mnie olśnienie.
– No ciekawe, a gdzie niby jest żarówka ? – powątpiewa sternik.
– W pudełku od kompasu, w jaskółce ! – nie tracę rezonu.
Niestety, podłączenie diody do kompasu wymaga kilku metrów kabla, którego nie mamy. Nawet gdybym chciał rozpruć jakiś przedłużacz, to w obecnych warunkach byłoby to wyjątkowo kiepskim pomysłem i groziłoby utratą kabla, diody, kompasu i ew. kilku członków załogi. Decydujemy się więc na kompromis:
– Wiesz co, Edziu, to ja posteruję, a Ty co jakiś czas błyśnij latarką na kompas, żeby się upewnić, że dobrze płyniemy.
I to był dobry pomysł. Moja obecność działa na Edka kojąco. Dalsza podróż przez noc przebiega już w zasadzie bez zakłóceń.
– A co Ci się tam tak tłucze pod pokładem ? – postanawia ożywić nastrój mój partner
– Tłucze ? Nic nie słyszę – odpowiadam zgodnie z prawdą
– No nie słyszysz ? Takie dynamiczne Łup ! Łup ! Łup ! – nie daje za wygraną Edek.
– Aaa to ? To nic takiego. To płetwa balastowa ma luz w pochwie i na fali trochę stuka.
– Trochę stuka ? Człowieku, przecież w każdej chwili może Ci urwać balast !
No i masz babo placek. A tak było miło i spokojnie. A teraz za sprawą Edka przyjdzie mi do rana się modlić, żeby nie urwało balastu. Nagle znowu doznaję olśnienia (już drugi raz ?):
– Edek, nie ma strachu. Pytałem o to konstruktora. Mówił mi, że ten typ tak ma i nie ma powodu do obaw – oddycham z ulgą
– Tak Ci powiedział ? Hmmm… A Ty mu uwierzyłeś ?
– No pewnie. W końcu ten facet naprawdę zna się na rzeczy i kupę łódek zaprojektował.
Edzio nie wygląda na przekonanego:
– Ja Ci mówię, że to Ci się prędzej, czy później urwie.
Z trudem przełykam ślinę. Teraz to już naprawdę mam stracha. I faktycznie przez najbliższe godziny widzę w wyobraźni wyjątkowo realistyczne obrazy urywanego kila, natychmiastowej wywrotki i „Monique” szybko nabierającej wody… Koszmar !
W końcu natura lituje się nad nami. Nad ranem wiatr się uspokaja, a z nim cichnie dudnienie płetwy balastowej. Może się jeszcze nie urwie ?
W końcu koło 4 rano zaczyna szarzeć. Świt wlewa w nasze serca otuchę i nadzieję na szczęśliwy koniec wyprawy. Tym bardziej, że z moich niezwykle precyzyjnych wyliczeń wynika, że właśnie około 4 powinniśmy dobijać do Bornholmu. Nieco zastanawia mnie fakt, że nie widać świateł Dueodde – największej latarni południowego Bornholmu, którą widać już na 20 mil od brzegu. Po mojemu jesteśmy nie więcej, jak 5 mil od brzegu. „Zepsuła się, czy jak ?” – kombinuję. Jednakże świt przynosi wyjaśnienie moich rozterek. Ciemność nocy zostaje bowiem zastąpiona ciemnością… mgły. Jest jak w mleczarni, a widać jeszcze mniej, niż w nocy. „No teraz to dopiero mamy problem. W każdej chwili możemy się rozbić o skalisty brzeg, albo wyrżnąć w jakiś statek” – znowu ogarnia mnie panika.
– No widzisz Edziu, już jesteśmy blisko brzegu. Lada chwili będziemy na miejscu – z uśmiechem na ustach sprzedaję Edkowi ćwierćprawdę
– Właśnie widzę, że nic nie widzę – koryguje mnie załogant.
Jedyną wątpliwą pociechą pozostaje fakt, że wiatr zdechł totalnie. Flauta powinna nas przynajmniej uchronić przed rozbiciem. Szmaty zwisają smętnie, ale tym się nie przejmujemy. Zaglądamy do lodówki („Ale mróz !”), przegryzamy śniadanko, kawka i od razu robi nam się lepiej.
Około 10 dmucha leciutko, na tyle, żeby wydąć nasze żagle i pchnąć nas lekko do przodu. W każdej chwili spodziewając się brzegu wytężamy wzrok, próbując przebić nim białą ścianę mgły. Czy to zmęczenie, czy wyobraźnia, w każdym razie efekt jest niewiarygodny. Co chwila wpatrując się w mgłę rozpoznaję zarys lądu, skalną ścianę, urwiska, klify. Wszystko dosłownie na wyciągnięcie ręki. I kiedy już mam wołać do Edka, żeby się trzymał, bo zaraz walniemy w brzeg, obraz się rozpływa i pozostawią tę samą mleczną ścianę. A myślałem, że fatamorgany zdarzają się tylko na pustyni.
Koło 12 słońcu udaje się w końcu przebić mgłę, która rzednie i jednocześnie rozwiewa resztki naszych mrocznych wizji. W dalszym ciągu nie widać lądu, ale pojawiają się pojedyncze statki. Wśród załogi narasta podniecenie. Wreszcie koło 13 odzywam się:
– Weź no Edziu tę naszą gównianą lornetkę i zerknij no tam przed się, albowiem wygląda mi to na ląd
– Azaliż to Bornholm ?
– Nic nie będę lizał, ale mówię Ci, że śmierdzi mi lądem.
I faktycznie, wraz z rzednącą mgłą i pokonywanymi milami, naszym oczom ukazuje się brzeg wyspy. Chciałoby się wrzasnąć: „Ziemia !!!”, bo chociaż nie odkrywamy Ameryki, to przepełnia nas radość nie mniejsza, niż majtków Kolumba.
Pozostaje jeszcze do rozstrzygnięcia kwestia, gdzie przybić. Widzimy już zabudowania Nex?, pierwszego portu na naszym kursie. Naczytałem się wcześniej, że miasteczko jest nieciekawe, w przeciwieństwie do Svaneke, którym wszyscy się zachwycają.
– Edziu, może kopniemy się jeszcze kawałek dalej, do Svaneke ? Mielibyśmy jutro bliżej na Christians? – nieśmiało proponuję
– A daleko to ? – równie nieśmiało oponuje Edek
– A będzie z kilometr z hakiem. Jakieś 2-3 godziny – próbuję zachęcająco
– No jak uważasz – bez entuzjazmu kończy dyskusję Edek.
Jego krzywa mina mówi mi dużo więcej. Jest autentycznie padnięty i marzy o tym, żeby najpierw stanąć na suchym lądzie a następnie położyć się i przespać. I choć ze mnie adrenalina wyssała już dawno wszelkie oznaki zmęczenia, postanawiam zadbać o samopoczucie mojej załogi i mimo wczesnej pory (13) obieram kurs na Nex?.
W locji czytam, że można zostać zmiecionym na wejściu przez wychodzące szybkie statki pasażerskie. Postanawiam więc przezornie zaanonsować przybycie kapitanatowi.
– Nexo? Port Control, this is Polish sailing yacht „Monique” calling. Over.
– …
– Nexo? Port Control, this is Polish sailing yacht „Monique” calling. Over.
Absolutnie bez reakcji. Dziwię się tym bardziej, że chwilę wcześniej słyszałem w radiu dyskusję kapitanatu z jakimś kontrolerem. Być może nadawali na kanale roboczym, który nie był mi znany. Wywołanie na 16-tym, które powinno zawsze skutkować, w Nex? nie zadziałało.
Trudno, wchodzimy bez zaproszenia. W główkach wypatrujemy ze strachem pędzących pasażerów. Akurat jedyny pasażer pakuje się do rejsu powrotnego do Kołobrzegu i wychodzi krótko po naszym wejściu. W kanale mijamy tylko piękną łódź wikingów i to nie tandetną przeróbkę kutrów, jak nasze Dragony i tym podobne, tylko autentycznie piękną replikę. A na pokładzie prawdziwi (jakżeby inaczej) Wikingowie w oryginalnych strojach, zbrojach itd. Film jakiś kręcą, czy tak dla frajdy pływają, tego już nie udaje nam się ustalić. Port dość mocno zatłoczony. I tu wychodzi niezaprzeczalna przewaga „Monique” nad konkurencją. Przy jej „małości” wciskamy się bez problemu w dziurę w samym kącie basenu. Cumujemy, klarujemy z grubsza i ruszamy na podbój Nex?.
Pierwsze wrażenia potwierdzają z grubsza to, co wyczytaliśmy: zwiedzać to tu za bardzo nie ma co. Wypłacamy z bankomatu parę koron i idziemy spróbować duńskiego piwka. Smakuje wybornie ! Smaku nie psuje nam nawet fakt, że piwko kosztuje jakieś 17 zł (!) w przeliczeniu, a małe lody do tego kolejne 15 zł (!). Trudno, nie zamierzamy się tu stołować na stałe. Delektujemy się więc piwem, lodami i podziwiamy sielankę miejscowych i turystów. Sam fakt, że przez ostatnie 30 godzin byliśmy na wodzie, a teraz rozpieramy się w knajpkowych fotelikach stanowi niesamowity kontrast. Świetnie się z tym czujemy.
Wracamy na „Monique”, sprawdzamy zapasy (ciągle zimne) i wcześnie kładziemy się spać. Dla mnie jest to pierwsza noc w nowych warunkach, więc śpię raczej marnie. Później śpię już jak niemowlę, ale pierwsza noc w nowym miejscu zawsze jest u mnie na straty.
Category: Spis treści, Na wiatr
Komentarze (0)
Trackback URL | Comments RSS Feed
Brak komentarzy.