Z Edkiem i Monique dookoła… cześć 1
…jeszcze nie świata
„Ładną zimę mamy tego lata” – dowcipkowaliśmy na przełomie wieków, kiedy to sporadycznie zdarzały się nam różnego rodzaju anomalie pogodowe. Jednakże to, co dzieje się z pogodą tego lata, to już nie jest żadna anomalia, tylko zwyczajna katastrofa. A już na dowcipkowanie na pewno to nie zasługuje. Ustka, Rowy, Łeba pełne ludzi, którym z oczu wyziera rozpacz nad zmarnowanymi wakacjami. Żal serce ściska. „Monique” jest na wodzie od początku maja i paradoksalnie najwięcej czasu udało mi się z nią spędzić właśnie w maju. Kilka udanych weekendów, żeglugi przyjemnej i relaksującej. Trochę pływania w czerwcu. W lipcu pojedyncze godziny wyrywane kapryśnej pogodzie. Z niemocy zaczęło mnie nosić. Przecież zaraz będzie sierpień i czas będzie już wyciągać łódkę przed jesiennymi sztormami! Stanowczo brakowało mi żeglowania. Doszedłem do wniosku, że skoro tak ciężko przychodzi mi wydrzeć naturze ładny weekend, to może uda mi się pokusić o… cały tydzień? Tygodniowy rejs dałby mi dość wrażeń, żeby starczyło do końca sezonu.
Załóżmy więc, że natura się zlituje i podaruje mi trochę witaminy „D”. Gdzie by tu się wybrać ? Tydzień to dużo i mało. Akurat na skok na Zatokę Gdańską i z powrotem. Rugia i okolice to już większe ryzyko. Zwłaszcza, że szanse na to, żeby najpierw wiało ze wschodu, a za 3 dni z zachodu są raczej znikome. Pozostaje… Bornholm! W miarę blisko, na kierunku NW z Ustki, co daje większe szanse na korzystne wiatry. No i w końcu to Zachód, Wielki Świat, egzotyka, itd. Co tu dużo mówić, strasznie kuszące. Jakby tego było mało, Don Jorge Kuliński*, którego cenię i szanuję za chęć dzielenia się swoją Pasją z maluczkimi, wydał czas jakiś temu „locyjkę” Bornholmu. O ile opisy portów, podejść, świateł, skał i tym podobnych stanowią istotny trzon tej pozycji, o tyle refleksje autora są jej częścią bezcenną. Don Jorge, doskonale znając specyfikę polskiego żeglarstwa, włożył sporo wysiłku, by przekonać czytelnika, że rejs na Bornholm to… pryszcz. Czy masz łódkę dużą, czy małą, nieważne. Nawet im mniejsza, tym lepsza. Krótko mówiąc, pakuj bracie łajbę i startuj. Może co bardziej sceptyczni wahać się zaczną, czy aby na pewno, czy dadzą radę, ale ja ? Sceptycyzm to nie moja bajka i akurat w moim przypadku Don Jorge trafił na podatny grunt. Tak więc po przeczytaniu książki decyzja właściwie zapadła: płynę na Bornholm.
Ciekawostkę stanowi fakt, że książkę tę przeczytałem rok temu, jeszcze przed wodowaniem „Monique”. Rejs na Bornholm już wtedy kiełkował w mej głowie. Tylko, że wtedy sezon był dla mnie bardzo krótki i w większości upłynął mi na poznawaniu łódki, dostrajaniu się do niej. Na dalsze rejsy czasu nie starczyło. Niebagatelny wpływ na pomysł wyprawy wywarli moi znajomi i koledzy. Bynajmniej nie namawiali mnie do takich wariactw. Najczęściej wyglądało to tak:
– Jak tam się łódka sprawuje?
– A dziękować, dziękować. Znakomicie!
– A pływa Pan gdzieś ?
– No pewnie. Prawie w każdy weekend jestem na wodzie.
– Aaa ! Czyli tak na rybki na redę, godzinka, dwie i z powrotem?
– Noo, w sumie tak, ale mam zamiar popłynąć gdzieś dalej.
– Dalej ? Hmmm… A dokądż to?
– No nie wiem, na Zatokę może, może na Bornholm…
– Ooo ! Bornholm ! Taaa…
I tu najczęściej następował koniec pogawędki, ponieważ mój rozmówca z reguły w tym momencie nabierał wody w usta. Po jego minie widać było, że mój tekst wprawia go w zażenowanie. Nie jest pewny, czy się śmiać, czy pukać w głowę. Robił więc zwykle głupkowatą minę i przywdziewał na twarz uśmieszek będący połączeniem współczucia i politowania. Taki scenariusz powtarzał się w 90% moich rozmówek na ten temat. Tak więc sam na siebie bat ukręciłem. Nagadałem się, zrobiłem z siebie idiotę w oczach znajomych. Nie ma wyjścia, przecież nie będę wszystkich przepraszał i tłumaczył, że przeceniłem swoje możliwości, albo że strach mnie obleciał. Pozostało udowodnić innym, że nie rzucałem słów na wiatr.
Kropkę nad „i” postawiła czwórka studentów z Warszawy i Krakowa: Hanusz, Sułkowski, Stokłosa i Nartowska. Na dwóch, własnoręcznie zbudowanych, odkrytych łódkach 4,75 m wyruszyli na wyprawę przez Bałtyk, na Bornholm i dalej do Szwecji. Tak naprawdę, to nie mam pojęcia, czy ta czwórka faktycznie coś studiuje, bądź studiowała. Dla mnie to studenci, bo tylko studenci, młodzi, zapaleni, bez bagażu, mogli wpaść na pomysł tak szalony. Na informację o Dinghy Baltic Passage trafiłem przypadkowo na portalu www.port21. Kiedy studiowałem szczegóły, studenci akurat koczowali na plaży w Mrzeżynie czekając na pogodę. Nie wiem, czy wzięła mnie wtedy zazdrość, czy cholera, czy zwyczajnie było mi wstyd. To ja się tu zastanawiam, kryguję, analizuję, mając łódkę jak pancernik, w porównaniu z dinghy studentów, a oni po prostu wsiadają i jadą! Dość tego! Chapeau bas! przed studentami, a teraz trzeba się pakować i w drogę!
Kto z kim i dlaczego?
Słowo się rzekło, kobyłka u płota. Kobyłka, czyli moja ukochana „Monique” od razu została okrzyknięta kapitanem, a także oficerem i chiefem. No wiem, że to przecież łódka, a nie osoba, ale jak mogę inaczej traktować kogoś („coś” nie przejdzie mi przez pióro), kto przez 6 lat budowy był dla mnie matką, żoną i kochanką, z którą spędziłem więcej czasu, niż z jakąkolwiek inną kobietą na świecie. Tak więc „Monique” stała się pierwszą aktorką tego dramatu i przyjęła ten fakt ze stoickim spokojem.
Na listę załogi wpisałem też siebie. Jaką funkcję będę pełnił ? Pytanie o tyle trudne, że scenariusz całej wyprawy istniał jedynie w mglistym zarysie. Nie miałem pojęcia, jak to się wszystko potoczy, czy większość czasu przyjdzie mi spędzać za sterem, w kambuzie*, czy na „oku”. Przy swoim nazwisku zrobiłem więc adnotację „bez przydziału”, zdając się na późniejszą siłę improwizacji.
Chodziło mi po głowie, żeby na tym listę załogi zamknąć. Nikogo więcej nie ciągnąć, nie zmuszać, nie przeżywać upokorzeń przy odmowach. Być samemu sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Wiedziałem, że technicznie i fizycznie to jest możliwe. Pływałem już dosyć samodzielnie, żeby być pewnym, że obsłużę żagle i ster jednoosobowo. 14-20 godzin pływania non-stop to też w końcu nic wyjątkowego. Nie groziło mi, że zasnę za sterem i obudzę się w Elizjum*. Szukałem jeszcze kogoś do załogi z dwóch powodów: pierwszy ma na imię Monika i z jej tekstem „Sam nie popłyniesz, wybij to sobie z głowy !!!” nie zamierzałem polemizować dla jej i mojego dobra. Po drugie ja jestem może samotnikiem, nawet na pewno tak jest, jednakże nowe miejsca, przygody, radości i rozczarowania wolę przeżywać z kimś. To w myśl porzekadła, że „dzielona radość to podwójna radość, dzielony ból to połowa bólu”.
Kandydatów do załogi było dwóch. Kuba, moja starsza latorośl, lubi pływać, z „Monique” też się zdążył zaprzyjaźnić, a perspektywa wspólnego tygodnia z ojcem wcale go nie przerażała. Rekrutacja przebiegała następująco:
– Chciałbym z Tobą popłynąć
– To nie jest dobry pomysł
– Na pewno bym Ci się przydał!
– Nie wątpię. Wiesz, co było główną przyczyną tragedii w Smoleńsku?
– Zła pogoda ?
– Nie, za dużo VIP-ów w jednym samolocie.
– Żartujesz sobie?
– Nie, mówię zupełnie serio i dlatego nie zabiorę Cię na Bornholm, nie tym razem
– No cóż, może jeszcze będzie okazja
– Na pewno!
Kuba był nieco zawiedziony, ale pocieszył się wyjazdem do Karpacza. Kolejny kandydat to Kacper, kuzyn Moniki, pasjonat żeglarstwa, który już w zeszłym roku dzielnie mi towarzyszył w weekendowych rejsach. Jednakże Kacper ma tylko 16 lat i wiedziałem, że nie zaproponuję mu tego przez wzgląd na jego rodziców, bo przykro byłoby mu znieść nieuchronną odmowę z ich strony. I kiedy lista potencjalnych zdobywców Bornholmu zaczęła topnieć w oczach, na scenie pojawił się Edek.
Edzio to mój sąsiad, facet naprawdę wyjątkowy. Formalnie spawacz, w rzeczywistości to przysłowiowa „Złota rączka”, potrafiąca poradzić sobie ze wszystkim. Typ twardziela, który mimo problemów z kręgosłupem nigdy nawet nie jęknie. Poza tym człowiek z sercem na dłoni, ciepły i życzliwy. A na domiar wszystkiego, Edzio zna się na wszystkim. Nie ma tematu, na który nie miałby swojego zdania i na który nie zabrałby głosu w dyskusji. To był gość, jakiego potrzebowałem.
Pewnym mankamentem pozostawał fakt, że Edka przygoda z żeglarstwem zaczęła się… miesiąc wcześniej, kiedy po raz pierwszy wypłynął ze mną na kilka godzin na redę. Potem był jeszcze jeden raz, a potem przy kieliszku padła z jego strony deklaracja:
– Tylko jak będziesz gdzieś dalej płynął, to weź mnie ze sobą!
– OK, Edziu, trzymam Cię za słowo…
Nie wiem, czy Edkowi przyszło pożałować tych pochopnie rzuconych słów. Jeśli nawet, to jako twardziel nigdy się do tego nie przyznał. Kiedy jednak pod koniec lipca przyszedłem do niego z tekstem: „Szykuj się, Edek, za tydzień wyruszamy !”, nie drgnęła mu nawet powieka. I tak to Edzio stał się II oficerem mojej dzielnej załogi, zamykając jednocześnie listę.
Co zabrać ?
„Dużo żarcia, dużo ciuchów i jeszcze więcej kasy !”, pada zwykle odpowiedź na tak postawione pytanie. Pewnie nie bez racji. Ja jednak nie zamierzałem tak spłycać tego tematu i postanowiłem starannie się do wyprawy przygotować. Łódka była w zasadzie w pełnie przygotowana i sprawna, rwała się do rejsu. Nabyłem tylko i zainstalowałem banderę, która do tej pory, przy redowych pływaniach była mi zbyteczna, oraz bosak, który według moich doświadczeń przydaje się przy cumowaniu w dobrze zorganizowanych marinach.
Zastanawiałem się nad przygotowaniem od strony nawigacyjnej. Zadanie wydawało mi się trywialne: obrać kurs i wypatrywać brzegu. Miałem mapy interesującego nas rejonu. „Locyjkę” wyspy wydrukowałem z internetu. Uznałem więc, że żadne dodatkowe pomoce nie są nam niezbędne. Przez czystą ludzką ostrożność uruchomiłem na swojej komórce program do nawigacji, ot tak, na wszelki wypadek i dla świętego spokoju. Ażeby uniknąć problemu rozładowanej komórki, instalację elektryczną łódki wzbogaciłem o podwójne gniazdo zapalniczki 12 V, a do komórki dokupiłem odpowiednią ładowarkę. Wszystko działało idealnie. Prąd na łódce zapewniał akumulator, a żeby prądu nigdy nie zbrakło, niedawno zainstalowałem solar 20W, doładowujący na bieżąco baterię. Cały układ został już też wcześniej sprawdzony, nie obawiałem się więc z tego tytułu żadnych niespodzianek. Rok temu, podczas ulewy zamokła mi komórka. Żeby tym razem tego uniknąć, Monika zaopatrzyła mnie w paczkę woreczków foliowych z nieprzemakalnym „strunowym” zamknięciem. Komórce nic już nie zagrozi.
Co do paliwa, postawiłem na dalece posuniętą ostrożność. Miałem już niejakie doświadczenia w materii „jak dojechać gdzieś na czas pod wiatr i pod fale”. Tutaj niby ten problem nie występował. Przeskok na wyspę to jeden dzień, powrót to drugi. Zakładając tydzień na całą wyprawę mogłem spokojnie i bez pośpiechu żeglować zgodnie ze sprzyjającymi wiatrami będąc pewnym, że w kolejny poniedziałek będę mógł zameldować się w pracy. Jednakże teoretycznie coś zawsze mogło nie wyjść. Wiatry mogły się sprzysiąc przeciwko mnie. Postanowiłem więc zabrać taką ilość paliwa, żeby w razie czego można było dopłynąć do domu w każdych warunkach. Zabrałem więc 25 litrów benzyny w dodatkowym zbiorniku. W teorii zbiornik ten można było podłączyć wężykiem bezpośrednio do silnika, żeby ten mógł pracować nieprzerwanie. W praktyce na poprowadzenie tegoż wężyka zabrakło mi czasu oraz chęci wiercenia kolejnej dziury w pawęży. Wiedziałem już, że w razie czego czeka mnie przelewanie paliwa z dużego zbiornika do małego kanisterka, zanim ostatecznie paliwo trafi do silnika. Nie przejmowałem się tym zbytnio. Ważne było, że teoretycznie mogłem na silniku przepłynąć całą odległość z Bornholmu do Ustki. Ta świadomość dawała mi spory komfort psychiczny.
Co do prowiantu, wiedziałem, że obie nasze małżonki będą się prześcigały w zapewnieniu nam godziwej strawy na podróż. Już na kilka dni przed rejsem zaczęło się rytualne pieczenie mięsiwa i tym podobne zabiegi. W trosce o nasz komfort oraz zdrowie nabyłem dosłownie w ostatniej chwili lodówkę turystyczną na prąd, chcąc jak najdłużej utrzymać w świeżości nasze zapasy. Lodóweczka okazała się ładna i zgrabna, pobierała tylko 45 Watów mocy. Uznałem ją więc za idealną do naszych celów. „Może zrobiłbyś jakiś bilans energetyczny, żeby się upewnić, że nie zabraknie Ci energii ?” podpowiadało mi moje drugie, to normalne, rozsądne ego. „Eee, no bez przesady. Nie będziemy wyciągać takich armat na takie trywialne problemy” odpowiedziało to ego, którego nie interesowały problemy.
Kiedy mięsiwa były popieczone, zakupy porobione, urosła przed nami góra jedzenia.
– Edek, co my z tym wszystkim zrobimy? Pytam z wyraźną troską
– Nie łam się, w razie czego będziemy tym przekupywać bornholmskich piratów ! Ha, ha, ha! – bojowo ripostuje mój świeżo upieczony oficer
– Piratów ? Na niepokojąco długą chwilę zawiesza głos żona Edka – Czesia.
Czesia jest osobą bardzo ciepłą i kochaną. Wiedziałem, że pod nieobecność Edka spać będzie niewiele, brak wiadomości od niego będzie ją doprowadzał do rozpaczy. Ani razu nie dała mi jednak odczuć, że ma żal do mnie, że wyciągam jej męża na takie wariactwo. Przeciwnie, zaopatrzyła nas w kilka bochenków własnoręcznie pieczonego chleba. Wiedziałem, że ten chleb to bardziej dla mnie, niż dla Edka, bo „Piotrusiowi tak smakuje mój chleb”, czym dodatkowo mnie Czesia rozczuliła. Powziąłem wtedy mocne postanowienie i przy pożegnaniu oświadczyłem Czesi zdecydowanie:
– Przywiozę Ci go żywego i w jednym kawałku. Obiecuję!
Nie wiem, czy ją to uspokoiło, ale nic więcej nie potrafiłem zrobić…
Category: Spis treści, Na wiatr
Komentarze (0)
Trackback URL | Comments RSS Feed
Brak komentarzy.