W poszukiwaniu Geoffreya Williamsa cz. 4
Podium i odium
Co jednak stało się ze zwycięzcą, Geoffreyem Williamsem?
Nie zdobył sławy, pewnie dlatego, że o nią nie zabiegał. Natomiast nie zapomnieli o nim różnego rodzaju frustraci (oraz część żeglarskiego establishmentu) i uczynili go ulubionym celem ataków.
Zaczęło się tuż po zakończeniu regat, kiedy członkowie komisji regatowej namawiali Bruce’a Dallinga do złożenia protestu. Chodziło oczywiście o “skrót” koło Nantucket. Ponieważ Williams, z powodu drobnego spóźnienia na start, dostał dodatkową karę 12 godzin, niewielka oszczędność czasu u wybrzeży Ameryki mogła rzeczywiście wpłynąć na formalny wynik. Dalling jednak zupełnie nie był zainteresowany rozgrywkami przy zielonym stoliku. Zamiast tego, wybrał się z Williamsem we wspólny rejs na “Liptonie” i doskonale się ze sobą rozumieli. To zresztą charakterystyczne – ani żaden z konkuentów, ani sir Francis Chichester, którego wielkości przeciwstawiano młodego amatora, nie powiedział o Williamsie złego słowa. Co innego działacze i publicyści…
Wypominano mu skrót koło Nantucket, wypominano oczywiście “nieuczciewe” korzystanie z komputera, wypominano korzystanie z pieniędzy sponsora, obwiniając go o zapoczątkowanie wyścigu zbrojeń i kasy – zupełnie zapominając o roli Erica Tabarly’ego i jego francuskich rodaków. Najbardziej chyba przeszkadzało wszystkim, że Williams był człowiekiem całkowicie “spoza układu” – nie był ani zawodowym żeglarzem, ani żeglującym dżentelmenem, nie traktował regat jako celu swojego życia, a tylko jako przygodę… i nie dawał się zaszufladkować.
W dodatku popełnił jeszcze dwie gafy: zaraz po zakończeniu regat stanowczo odmówił dalszego ścigania się, ponieważ, jak stwierdził, “nie zdobywa się Everestu dwa razy“. A potem napisał książkę.
Relacja Williamsa z regat napisana jest świetnie. Podobno opisanie kolejnych dni rejsu według dziennika okrętowego jest najlepszym sposobem zanudzenia czytelnika, a wplecenie w narrację osobistych refleksji tylko zraża odbiorcę. W tym przypadku jest inaczej – książkę czyta się z wypiekami na twarzy. Rzecz w tym jednak, że autor niezwykle skromnie opisał siebie jako niemalże fajtłapę, “romantyka a nie żeglarza“, poszukiwacza doznań duchowych a nie wyczynowca, człowieka, który przez większość rejsu toczył boje ze swoim gnuśnym ciałem i popadał w depresję na myśl o tym, że ktoś go być może wyprzedza – a swój sukces przedstawił jako wynik dużej dozy szczęścia.
Niektórzy wzięli te wyznania poważnie – i tak Geoffrey Williams otrzymał “gębę” dyletanta, który zwyciężył wyłącznie dzięki pieniądzom sponsora, komputerowemu sterowaniu i płynięciu na skróty.
Na taki a nie inny odbiór jego osoby mogła mieć wpływ inna historia żeglarska, która również rozpoczęła się latem 1968 roku. Mowa o wyścigu Golden Globe, z prostymi zasadami: kto pierwszy opłynie samotnie świat dookoła non-stop i kto zrobi to najszybciej?
Spośród czterech żeglarzy, którzy (po szybkim wycofaniu się 5 pozostałych) mieli szanse na ukończenie rejsu, do mety dotarł tylko jeden: Robin Knox-Johnston na jachcie “Suhaili“.
Jego konkurent, Francuz Bernard Moitessier, wystartował co prawda na tyle późno, że nie miał dużych szans na pierwszeństwo przed rywalem, jednak płynął znacznie szybciej. Mimo to, zdegustowany przekształcaniem żeglarstwa w gladiatorski cyrk, dowiedziawszy się o ukończeniu rejsu przez Knox-Johnstona, zmienił kurs i, pokonując bez przystanku kolejne 3/4 obwodu Ziemi, dotarł na Tahiti.
Trzeci zawodnik, Nigel Tetley, na swoim trimaranie “Victress“, zobaczywszy swoją szansę, zaczął na końcowym etapie rejsu płynąć nieco zbyt forsownie. Jego jacht rozpadł się w sztormie niedaleko Azorów, niemal u celu podróży. Żeglarza uratowano, ale sławy nie zdobył.
Czwarty startujący, Donald Crowhurst, był – trochę podobnie jak Williams – “człowiekiem znikąd”. On również pozyskał sponsora, samemu zbudował jacht (trimaran “Teignmouth Electron“), przygotował go na ostatnią chwilę… i tu podobieństwa się kończą. Jacht Crowhursta okazał się niedopracowany i źle przygotowany, żeglarz zdał sobie sprawę z tego, że nie przeżyłby pływania w Ryczących Czterdziestkach. Jednak umowa ze sponsorem zobowiązywała go do ukończenia rejsu. Zdecydował się na mistyfikację – nie opuszczając Atlantyku nadawał fałszywe komunikaty o swojej pozycji, prowadził też dwa dzienniki okrętowe, licząc na to, że jeżeli przybędzie jako ostatni, nikt nie będzie go zbytnio sprawdzał.
Jednak po rezygnacji Moitessiera i katastrofie Tetleya Crowhurst znalazł się w pułapce – ukończenie regat równało się zdemaskowaniu. W ciągu następnych dni jego psychika stopniowo popadała w obłęd… jacht odnaleziono w lipcu 1969 roku bez załogi, przebieg rejsu zakończonego samobójczym skokiem za burtę zrekonstruowano na podstawie znalezionych na pokładzie zapisków.
“Teignmouth Electron” okazał się zresztą zupełnie dobrym jachtem, pływał prawdopodobnie do 1988 roku, kiedy został zniszczony przez huragan. Jego wrak można było jeszcze do niedawna obejrzeć na Kajmanach.
Nie wiadomo, co o tym wszystkim myślał Geoffrey Williams. Zapewne był wstrząśnięty, może miał wyrzuty sumienia, że w pewien sposób dał przykład i otworzył puszkę Pandory? Na pewno historia ta wpłynęła na społeczny odbiór żeglarzy. Intelektualiści “spoza układu” przestali być podziwiani, bohaterami stali się twardziele w rodzaju Robina Knox-Johnstona. Chyba niesłusznie – bo nic lepiej niż historia Crowhursta nie pokazuje, jak bardzo różnił się prawdziwy Geoffrey Williams od fikcyjnego obrazu dyletanta.
Młodzieżowy Klub Oceaniczny
Jakkolwiek było, Williams miał już inne sprawy na głowie. Nie poszedł drogą żeglarskiego wyczynu, powrócił w pewnym sensie do tego, co robił przed regatami – do pracy z młodzieżą.
W owych czasach w Wielkiej Brytanii było sporo młodych ludzi, niezbyt zainteresowanych nauką czy nudną karierą zawodową. Mieszkając z rodzicami lub wspólnie z rówieśnikami, mieli niewielkie wydatki, dorywcze zajęcia zapewniały im życie z dnia na dzień na znośnym poziomie. Niektórzy spośród nich zrobili olśniewające kariery muzyczne, jak The Beatles – ale znacznie więcej skończyło na marginesie.
Właśnie z myślą o takich ludziach powstał Ocean Youth Club. Płacąc niewielką roczną składkę i dokładając nieco własnej pracy, można było wziąć udział w rejsie na którymś z jachtów klubowych. Brzmi znajomo – podobnie zorganizowane były kluby żeglarskie w Polsce, zanim uznano je za przeżytek komunizmu.
Ocean Youth Club miał wówczas w swej flocie kilka starych, szacownych jachtów, pamiętających początek wieku. Rozwój organizacji wymagał powiększenia floty. W tym momencie do współpracy z klubem zgłosił się Geoffrey Williams. Ze swoją renomą i kontaktami, podjął się zorganizowania budowy aż dwunastu nowych jachtów. Projektował je, oczywiście, Robert Clark, zbudowano je, oczywiście, z przekładki…
Ostatecznie zwodowanych zostało 9 jachtów, każdy o ponad 20 metrach długości. Żeglują one do dziś pod banderą OYC – bo klub przetrwał i rozwija się dalej.
Od 2002 roku jest to już Ocean Youth Trust – federacja kilku klubów żeglarskich z różnych regionów Wysp Brytyjskich. Dopiero w ostatnich latach zaczęto myśleć o wymianie floty na jachty nowej generacji.
Ciekawe, czy nowe jachty wywołają podobne reakcje jak budowane pod kierunkiem Williamsa 40 lat wcześniej – nostalgię za wycofywanymi klasykami i obawę, czy nadmierny komfort nowych jednostek nie zniszczy romantyki żeglowania…
Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie…
Na ostatnich stronach swojej książki Geoffrey Williams opisał swoje plany związane z Ocean Youth Club. Określił je jako znacznie ważniejsze od swojego udziału w regatach, bo dotyczące wielu osób. Należy się z tym chyba zgodzić – i sukces Williamsa w tej dziedzinie jest naprawdę godny podziwu. Tym bardziej, że nie miał on wtedy nawet 30 lat!
Tym dziwniejsze jest, że zaraz potem Geoffrey Williams znika z powierzchni ziemi i kart historii. Zostaje całkowicie zapomniany. Ostatnia znana mi jego wypowiedź to wywiad dla prasy amerykańskiej o idei klubów młodzieżowych – zupełnie nieznanej w Stanach Zjednoczonych. Redaktor był pod wrażeniem zaraźliwego entuzjazmu Williamsa.
Potem nastąpiła cisza. Owszem, Geoffrey Williams wymieniany jest na poczesnym miejscu jako zwycięzca OSTAR 1968. Owszem, jego książka jest cały czas wznawiana i dostępna. Owszem, w broszurze o historii OYC wspomniano o nim w kontekście budowy floty “keczy Clarka”. Ale co stało się z samym człowiekiem? Jak spędził dalsze lata życia?
Przeszukiwanie stron www nie dało żadnych więcej informacji. List do OYC pozostał bez odpowiedzi, podobnie jak pytania na forum konstruktorów jachtów. Wreszcie przyszła mi do głowy myśl, żeby napisać do Dereka Kelsalla. Może on będzie coś wiedział?
Odpowiedź zaskoczyła mnie. Po pierwsze tym, że nadeszła i była bardzo bezpośrednia, sympatyczna. To niesamowite wrażenie, móc korespondować z kimś, kogo zna się z książek czytanych w dzieciństwie. To tak jakby nagle móc porozmawiać z, dajmy na to, sir Lancelotem…
Po drugie, zaskoczeniem była treść odpowiedzi. Derek od lat zadaje sobie to samo pytanie i on także nie ma żadnych wieści o Williamsie ani o jego jachcie. Podobno “Sir Thomas Lipton” został sprzedany do Danii, tam nieco przebudowany (mam nadzieję, że w mniejszym zakresie niż nasz “Polonez“), podobno obecnie jest w Australii… O Williamsie krążyły plotki, że zajmował się polityką, ale nic pewnego nie udało się stwierdzić. Obecny personel OYC także nie potrafił Derekowi niczego powiedzieć.
Niezwykłe i niepokojące, że człowiek tego pokroju, znakomity organizator, w sile wieku, nagle znika i zostaje całkowicie zapomniany. Oczywiście, mógł spotkać go jakiś wypadek czy choroba – ale i wtedy byłaby chyba o nim jakaś wzmianka, choćby i nekrolog. Wygląda na to, że Geoffrey Williams postanowił zniknąć (jak nie przymierzając Bilbo Baggins z “Władcy pierścieni“) i w tym także odniósł spektakularny sukces.
Może więc nie należy go szukać? Może – ale cóż robić, po prostu chciałbym dowiedzieć się o dalszych losach człowieka, którego książka w dużym stopniu ukształtowała moje życie.
Category: Spis treści, Na wiatr, Mesa
Komentarze (0)
Trackback URL | Comments RSS Feed
Brak komentarzy.