STARYM via Horn na Antarktydę część 3
Autor: Monika Witkowska
Ubranie
W miarę zbliżania się do Antarktydy, robiło się coraz zimniej, co sprawiało, że jedną z najbardziej znienawidzonych przez załogę czynności (zdaniem niektórych – poza kambuzem) stało się ubieranie na wachty. Zakładanie pod sztormiak kolejnych warstw polarów i windstoperów zajmowało czasem i 40 minut. Mój standardowy ubiór na wachtę (patrz “STARYM via Horn na Antarktydę” – część 2) w rejonie 60 równoleżnika wieńczył sztormiak (oprócz świetnie spisującego się Musto, miałam jeszcze uszyty przez firmę Małachowski kompletnie nieprzemakalny kombinezon).
Choroby
Apteczka była dobrze zaopatrzona, Jacek-kapitan (w końcu student medycyny) profilaktycznie przeglądał “Jachtowy poradnik medyczny”, ale na szczęście żadnych chorób czy wypadków w załodze nie było. Od czasu do czasu co niektórzy skarżyli się jedynie na przeziębienia.
Jedzenie
Z braku dostatecznych funduszy nie było specjalnej rozpusty, choć powodów do narzekań też w sumie nie mieliśmy. Od pewnego momentu normą stał się podpleśniały chleb (gdy się skończył, zastąpiły go suchary), kwaśne parówki (koledzy zalewali je ketchupem, po czym przekonywali, że nie są wcale zepsute), faszerowanie się cebulą i czosnkiem (po tym jak inne warzywa się zepsuły, jeśli nie zostały wcześniej zjedzone). Obiad, główny posiłek w ciągu dnia, stanowiły proste potrawy na bazie puszek lub dań z torebek. Chodziło głównie o oszczędność gazu, łatwość gotowania przy sztormowej pogodzie, oszczędność wody (jak najmniej mycia), a poniekąd też – brak entuzjazmu do gotowania wykazywany przez większość załogi. Bez ograniczeń były zawsze zupki typu “gorące kubki” – korzystaliśmy z nich głównie podczas wacht nocnych. Ze względu na niskie temperatury, brak lodówki specjalnie nam nie doskwierał. Był to jednak poważny mankament na wcześniejszych, tropikalnych przelotach. Ponoć normą był wówczas “chodzący” ser, larwy w ryżu etc.
Horn
Południk Hornu przecięliśmy 30 marca o godzinie 0812 w dość pochmurnej pogodzie, choć morze było całkiem spokojne. Na pokład wyległa cała załoga, były wzajemne gratulacje, okolicznościowy szampan, gwizdanie melodii z “Zaczarowanego Ołówka” (w końcu już można nam gwizdać na pokładzie), a nawet – przydział 5 kawałków salami na osobę (normalnie były wydzielane tylko 2). Skał przylądka nie widzieliśmy – dzieliło nas od nich ponad 200 Mm.
Wolny czas
Jeśli nie miało się wacht, to zazwyczaj się spało (zwłaszcza w przypadku, gdy miało się noc zarwaną psiakiem, czyli wachtą od godz. 0000 do 0400), rozmawiało, albo też – czytało. Książek na pokładzie było bardzo dużo i o zróżnicowanej tematyce. Wśród żeglarskich lekturą obowiązkową była “Praktyka Oceaniczna” Baranowskiego, często zaglądaliśmy też do “EUROSEM na Horn”, jako że trasą EUROSA płynęliśmy, ale najbardziej polubiliśmy wspomnienia żeglarzy francuskich “DAMIEN. Morza i lody południa”. Z rąk do rąk przekazywano także inne – “Mistrz i Małgorzata”, “Grek Zorba”, “Dzieci z Dworca Zoo”, “Komu bije dzwon”, itp. Poza tym od czasu do czasu, podczas gdy uruchamialiśmy agregat, korzystając z jachtowego laptopa, oglądaliśmy nagrane na płytki filmy (mieliśmy ich całą masę). Był to doskonały pomysł na oderwanie się od jachtowej rzeczywistości, miły przerywnik międzywachtowy.
Zwierzęce towarzystwo
Stale, nawet bardzo daleko od brzegu, towarzyszyły nam ptaki – najczęściej albatrosy i petrele. Mieliśmy też wróblopodobnego pasażera na gapę, który upodobał sobie półkę w nawigacyjnej oraz brzuch jednego z kolegów.
Ze strony ssaków częstymi towarzyszami były wieloryby – niekiedy płynęły tak blisko burty, że baliśmy się, iż na nie najedziemy. Czasem pojawiły się też orki, u wybrzeży Antarktydy zaś – pingwiny.
Arctowski
Polska stacja im. Henryka Arctowskiego na wyspie Króla Jerzego w archipelagu Szetlandów Południowych to miejsca naprawdę wyjątkowe, podobnie jak i ludzie, których tam poznaliśmy. Po tak długim pobycie na morzu ten skrawek Polski 14 tys. km od rzeczywistej ojczyzny był czymś, czego nam bardzo brakowało. Domowa atmosfera, świetne jedzenie (warzywa ze szklarni, świeżo wypieczony chleb, nawet – pierogi z jagodami!), prysznic, normalne łóżko, ciepło (możliwość wysuszenia rzeczy) – wszystko to potem długo jeszcze wspominaliśmy. No a do tego ci wspomniani gościnni polarnicy i fantastyczne otoczenie.
Na Arctowkim spędziliśmy dwa dni, przy okazji zwiedzając też okolice (lodowce, góry, wylegujące się uchatki, pocieszne pingwiny, szkielety wielorybów etc.). Naprawdę, żal było wypływać… Na odchodne dostaliśmy od polarników tak potrzebny nam olej do silnika oraz pumpernikiel, który na pewien czas zastąpił jedzone na okrągło suchary.
Jak się skończyło?
Do Falklandów dobiliśmy po 40 dniach od wypłynięcia z Valparaiso i pokonaniu 3522 Mm (6522 km). Cel został osiągnięty – Horn opłynęliśmy, dotarliśmy do brzegów antarktycznych, no a najważniejsze, że wróciliśmy cali, zdrowi i w komplecie.
fot. Monika Witkowska
Category: Spis treści, Na wiatr
Komentarze (0)
Trackback URL | Comments RSS Feed
Brak komentarzy.