STARYM via Horn na Antarktydę część 2

| 03/10/2003 | 0 Komentarzy

Autor: Monika Witkowska

Telefon

Ten temat wymaga, ku przestrodze innych, dłuższego omówienia. Właśnie przez telefon satelitarny mało brakowało, a nasz hornowy rejs zakończyłby się już w Valparaiso, gdzie władze portowe uświadomiły nam, że bez tego urządzenia wypłynąć nie możemy. Pechowo, telefon, który na jachcie wcześniej był, zepsuł się, gdy dopływaliśmy do Chile (zresetowało się oprogramowanie), tak więc trzeba go było odesłać do naprawy do Polski.  Naprawa na miejscu była niemożliwa, podobnie jak wypożyczenie jakiegoś telefonu i oddanie go np. na Falklandach.

Po długich kombinacjach z opresji wyratował nas poznany w marinie Holender, który na czas wizyty biurokratów z Armada de Chile pożyczył nam swój aparat. Przeszło, choć Chilijczycy chyba domyślili się na czym polegał fortel, bo zażądali meldowania co 8 godzin naszej pozycji. Dopóki byliśmy w zasięgu UKF-ki (max. jakieś 30 Mm od brzegu), mogliśmy to oczywiście czynić, potem czym prędzej uciekaliśmy poza chilijskie wody terytorialne.

A swoją drogą, początkowo bardzo żałowaliśmy, że telefonu nie ma. Zawsze to milej, gdy od czasu do czasu ma się kontakt z rodziną i dochodzą wieści ze świata, ale przede wszystkim jest to urządzenie przydatne na wypadek wzywania pomocy. Potem jakoś przyzwyczailiśmy się do braku łączności. Nie wiedzieliśmy nic o wojnie w Iraku, SARS-ie i różnych kłopotach rodzinnych, którymi byśmy się zapewne przejmowali, nie mogąc nic przecież pomóc. Poza tym, ile pieniędzy zaoszczędziliśmy, nie mogąc dzwonić do kraju.

Strategia płynięcia

Wypływając z Valparaiso założyliśmy, że najbliższym portem będzie już prawdopodobnie Port Stanley na Falklandach (tak się też stało). Profilaktycznie pod względem prowiantu i wody przygotowaliśmy się na 75 dni żeglugi bez zawijania do portów. Jeśli chodzi o trasę, wybraliśmy tradycyjną drogę, czyli odejście od brzegów Ameryki Południowej daleko od lądu (ok. 500 Mm) w celu ominięcia prądu Humboldta. O tym, czy popłyniemy na Antarktydę, mieliśmy zdecydować po drodze. Ponieważ wszystko układało się planowo, a warunki pogodowe były dobre – popłynęliśmy, przez co w momencie przecinania południka Hornu nie widzieliśmy go – byliśmy od niego jakieś 200 Mm na południe.

Pogoda, wiatry

Od czasu do czasu prognozy pogody oraz ostrzeżenia o sztormach przekazywał nasz Navtex, ale niestety odbiornik nie pokazywał mapek układów barycznych. Pogodę mieliśmy bardzo zróżnicowaną – od upałów po ulewy i opady śniegu. Podobnie było z wiatrami, które na dodatek często wiały nie z tej strony, z której według locji powinny.

Sztormowo bywało nie raz, choć chyba bardziej stresujące (a raczej – denerwujące ze względu na stanie w miejscu) były dni sztilu, bo i taką stronę “Ryczących Czterdziestek” poznaliśmy. Na sztormy byliśmy zresztą przygotowani – zarówno psychicznie (liczyliśmy się nawet z perspektywą wywrotki), jak i technicznie, ale i tak regułą było, że jeśli ze względu na silny wiatr zarefujemy grota, to na pewno zaraz zdechnie. Najsilniejsze wiatry mieliśmy już przy antarktycznych Szetlandach Południowych (porywy 10-11 stopni) oraz przed samymi Falklandami, kiedy wiatr rozwiał się do 12, a fale według naszego wariometru dochodziły do wysokości 16 metrów.

Wachty

Ponieważ była nas na jachcie dziewiątka, kapitan wyłączony był z pełnienia wacht. Reszta ekipy podzielona na dwójki utrzymywała tradycyjny podział – zmiany na pokładzie co 4 godziny (jedynie wachty od godz. 1200 do 1400 i od 1400 do 1600 były dwugodzinne), po trzech dniach wacht pokładowych wypadał dzień kambuza.

Warunki mieszkaniowe

Jak to na małym pozbawionym kajut jachcie, panowała pełna komuna. Problemem były koje – niektóre z nich były nie do użytku (mokre, albo niewygodne, uniemożliwiające spanie przy sztormowej pogodzie), tak więc zwłaszcza w kojach na rufie była stała rotacja lokatorów (zawsze przecież dwie osoby były na wachcie, czyli można było którąś zająć). Tematem drażliwym były bakisty i jaskółki – jak zwykle, każdy miał więcej rzeczy niż przydziałowego miejsca do ich ułożenia, tym bardziej, że ze względu na prowiant na długi przelot, w każde wolne miejsce były upchane jakieś zupki, makarony etc.
Zdecydowanie najlepszym i najsympatyczniejszym miejscem do mieszkania była rufa, gdzie są 3 koje (na upartego mogą spać tam i 4 osoby), najgorzej zaś mieli mieszkańcy mesy (ciągły hałas ze strony tych, którzy szykują się na wachtę albo z niej schodzą, chłód z zejściówki, wrażenie bałaganu, powodowane przez suszące się notorycznie sztormiaki).

Potrzeby fizjologiczne

Póki było ciepło, nie korzystaliśmy z wiecznie zapychającego się kingstona, który na dodatek służył jako magazynek. Później, zarówno ze względu na spadającą temperaturę oraz ryzyko chodzenia na rufę (zwłaszcza w nocy), kingston został jednak przystosowany do użytku, co ucieszyło głównie mnie (kiedy pojawią się wreszcie sztormiaki biorące pod uwagę potrzeby kobiet?). Co do kolegów, to do końca przy sikaniu preferowali oni pokładowe stanowiska przy wantach.

Higiena

Można się domyślać, że z racji oszczędzania słodkiej wody, nikt się higieną specjalnie nie przejmował. Jako jedynej kobiecie przysługiwało mi prawo do korzystania z wody słodkiej w rozsądnych granicach, co oznaczało, że o prysznicach mogłam zapomnieć (zresztą takiego urządzenia na STARYM nie ma. Ratowaliśmy się prysznicem biwakowym, czyli workiem z sitkiem). Na początku kąpaliśmy się wskakując do morza albo polewając na pokładzie nabraną wiadrami zaburtówką, później zdaliśmy się głównie na wilgotne chusteczki dla niemowląt (naprawdę świetnie się sprawdzały!). Jedynie od większego święta grzaliśmy sobie w czajniku trochę wody z oceanu. Od momentu, kiedy zrobiło się naprawdę zimno i nawet spało się w ubraniach, chęć do kąpieli znacznie osłabła. Jednak po przypłynięciu do polskiej stacji antarktycznej możliwość wzięcia prysznica (z wodą nie dość, że gorącą, to jeszcze słodką i do tego – nielimitowaną), była jedną z najmilszych chwil w moim życiu!

Mój ubiór na wachtę w rejonie 60 równoleżnika składał się z leginsów, dżinsów, spodni narciarskich, spodni od sztormiaka, dwóch par skarpet, kaloszy ocieplanych owczą wełną, bielizny oddychającej, dwóch polarów, swetera góralskiego, kurtki narciarskiej z polarem, sztormiaka, czapki i kaptura od sztormiaka, gogli narciarskich i dwóch par rękawic…

fot. Monika Witkowska

Tags: rejs

Category: Spis treści, Na wiatr

Komentarze (0)

Trackback URL | Comments RSS Feed

Brak komentarzy.

Zostaw komentarz

WP Like Button Plugin by Free WordPress Templates