Spływanie po Sanie część 3
Autor: Dariusz Lesiczka
Może jeszcze przydałyby się ogniska na spływach, choć jedno. Ale wtedy akurat nie myślałem o nich – i bez tego było sympatycznie. Zawsze można sobie zorganizować ogniskową imprezę, bez wielkiej wyprawy. Wystarczy popołudnie pod lasem lub nad wodą i wieczór spędzony przy ognisku, aby miewać już fajne zdystansowanie,odloty… Na spływie przyjemne i relaksujące jest także to, że możesz schować zegarek, o wszystkim zapomnieć… Oczywiście trzeba bezwarunkowo wyłączyć komórkę – bez tego będziesz błądzić myślami gdzieś tam – w pracy, w domu… To po co jechać? Jest to trochę bez sensu… Ostatecznie sms, jak telegram, ale na tym koniec. Świat się przez 3 dni nie zawali. Po słońcu widać porę dnia, jesz gdy jesteś głodny, a nie wtedy, gdy wybije godzina. Nawiązuje się wówczas z żołądkiem pewną nić porozumienia- wreszcie można go wysłuchać, co on tam mówi cichutko… I reszta ciała – nasz dom, coś nam przecież najbliższego… To jest całkiem fajne.
Poranki są różne, nieraz nieco magiczne… Na przykład, gdy mgła jak mleko, spowija koryto rzeki, wisi jak przyklejona do lustra wody, z której pewnie też powstaje. Widać jedynie na kilka metrów, płyniesz w nieznane… Słychać dobrze, że coś szumi, bulgoce, ale co jest dalej, jak się ustawiać? Innym razem otwieram oczy – jest jeszcze szaro, tylko coś błyszczy, świeci na burtach pontonu, na tropiku nad śpiworem. Grube igiełki szronu mówią mi, że to nie złudzenie – jest zimno. Na horyzoncie dopiero różowawo, reszta szarobura. Ale ptaki już się ożywiają, zaczynają śpiewać, jakby zapraszając, wywołując słońce, aby wreszcie wstało… Widać wiedzą co robią, bo wyłania się więcej światła – tak z chwili na chwilę. Pojawiają się dosłownie kolory – szare niebo robi się niebieskawe z białymi chmurami, na drzewach coraz więcej zieleni, mój szron się intensywnie perli, ponton nagle przypomniał sobie ze jest zielony, a śpiwór czarno- pomarańczowy. Wreszcie wschód – pierwsze promienie wesoło liżą wierzchołki drzew. Nadal jest około zera, ale już zupełnie raźniej. Patrząc na tę ogromną pomarańczową i życiodajną piłkę, wiesz, że jesteś bezpieczny, bo samo Słońce przychodzi ci już z odsieczą… Czy to takie dziwne, że przez tysiąclecia było bogiem?
Ptaki – jego żarliwi konferansjerzy – tak już rozśpiewane o brzasku, jakby od ich aktywności zależało to, czy życiodajna pomarańcza wstanie dziś także, czy tym razem nie… Dobrze, że ja nie musiałem śpiewać, bo szczękam trochę z zimna zębami i śledząc z przyjemnością ruch słońca tuż nad ziemią, próbuję przekonać organizm, że jego poranna potrzeba fizjologiczna nie jest jeszcze taka pilna, jak mu się wydaje. Wstawanie ze słońcem jest trochę jak narodziny: Nowy dzień, wszystko wokół budzi się do życia, czujesz napływająca energię, zaczyna się przygoda, napełnia cię optymizm, idzie nowe, nieznane… I nie przeszkadza nawet, że nie zerwałem się, że nadal jednym okiem przysypiam, w oczekiwaniu na mocniejsze słoneczne promienie. W takich momentach, gdy nie potrzebuję porannego papieroska, nawet kawusi, piwka i radia,telewizora – nie brak mi niczego. Wystarczy coś do zjedzenia, uzupełnienie płynów – czuje się wolność I niewątpliwą wieź z Naturą… Ale wieź przyjemną, niekrępującą, jak wśród przyjaciół… Bo do niczego cie nie zmusza.
Czytałem kiedyś o traperach w Kanadzie- ich codzienność opisuje jeden z nich – Szara Sowa – Indianin. Ludzie ci, po wciągnięciu się do życia w puszczy, pomimo wielu niebezpieczeństw i bardzo trudnych warunków życia, zwłaszcza w zimie na północy – akurat dla nich sezonem polowań – nie potrafili już mieszkać w miastach, osadach. Schodzili raz na pól roku, aby skóry wymienić na mąkę i fasolę, sprzęt i naboje, a po krótkim odpoczynku i nocowaniu w łózku, płacąc hojne napiwki, gdyż do pieniędzy nie byli przywiązani- już tęsknili, wyruszali na szlak, nie mogąc zrozumieć tego życia, społeczeństwa…
Wystarczą 3 dni samotności wśród dzikiej przyrody i od razu łatwiej to sobie wyobrazić, to dziwactwo zrozumieć … Kiedy później płynąłem Pisą – na spirytusowej maszynce gotowałem strawę. Oczywiście w trakcie płynięcia – kto by tam wysiadał? W dolnym biegu Pisa już zwalnia, rozszerza się – można spróbować. Rozłożyłem ściereczkę miedzy kolanami – akurat było chłodno,pochmurno a maszynka tak przyjemnie grzeje… Jednakowoż widząc jak ścierka pod nią przechodzi od barwy żółtej w brązowawą usłyszałem nagle głos w głowie:
– Co ty robisz, wariacie! Chcesz sobie w plastykowym dnie łódki wypalić sporą dziurę ?!
Wypatrzyłem więc przydatne kawałki drewna na brzegu, na których ustawiłem w pontonie maszynkę. Bo po suchym prowiancie i na świeżym powietrzu pomidorowa z torebki, a potem i ciepła herbata smakowała jak nigdy.
W Lesku ciekawe wrażenia. Najpierw egzamin z ” pajączka” – na przedmieściach, przy starej fabryce znowu z góry na dół, po pieniącej się wodzie i kamieniach. Spora grupa wędkarzy; patrzą z zainteresowaniem, może z niezdrową satysfakcją – płynie mu się fajnie, ale czy będzie taki mądrala na naszych kamieniach? Po ” Ptasim zjeździe” ta zjeżdżalnia jest śmiesznie mała, więc niektórych rozczaruję, że panicznego widowiska nie będzie. Doświadczyłem już nie raz tej niesympatycznej cechy ludzi: gdy śmigasz ładnie i z zadowoleniem – udają że tego nie widzą. Nie zauważają, że ci dobrze, wesoło. Ale gdy duża fala przyciska cię do falochronu, wiatr szarpie i niebezpiecznie przechyla – momentalnie zlatują się gapie, sycąc się twoją klęską lub choćby zagrożeniem… Nie lekceważę jednak przeciwnika – przy brzegu sterczy rura od fabryki, a woda pieni się i kipi. Wybieram konkretne przejście, podciągam siedzenie do góry… Ku zaskoczeniu wędkarzy – choć spryskany – gładko przelatuję na spokojną, głęboką wodę. Kołysząc się na niej bezpiecznie myślę sobie, że – podobnie jak dla samolotów powietrze – tak głęboka woda dla łódek nie jest zagrożeniem. Statki rzadko toną na głębokim morzu, nawet w trakcie burzy. Dzieje się to- a niegdyś działo nagminnie – dopiero przy lądowaniu na skałach czy mieliznach.
Rzeka wiedzie mnie przez środek miasta – niziutkie brzegi, ławeczki, przystrzyżona trawa, samochody, ludzie spacerujący z psami. Zażywają nadwodnej przyrody. Widać blisko ulicę ze światłami, market, bloki. Płynę normalnie niemal środkiem miasta. Fajny to nawet przerywnik, odmiana – o ile krótka. Bo jest sobota, młodzież z piwem plącze się po brzegach, a jest już szaro i szukam miejsca do lądowania… Rano byłem jeszcze w domu, teraz wypływam z Leska, nowym
pontonem, pierwszy nocleg… Zbliża się “chwila prawdy”. Jeszcze betonowa tama – jedna z dwóch, nie do przejścia na całym Sanie. Druga jest w Przemyślu, gdzie właśnie zakończę bieg, by rozpocząć go latem od nowa… Taka nieduża i nieznajoma przeszkoda jest nieco emocjonująca – płynąc słyszysz szum wody i widzisz ją dopiero tam dalej – już znowu spokojną. A co jest pomiędzy? Czy spływa po kamieniach łagodnie, czy- jak tutaj, pionowo w dół – dowiesz się w ostatniej chwili… Znowu więc koniec ze smarowaniem kanapek, zakręcaniem napojów – trzymam się dla pewności blisko brzegu, bo nienaturalnie równiutka i gładka ta przeszkoda, kamiennej zjeżdżalni nie widać… Widać za to króciutką wydeptaną ścieżkę, z której korzystam i ja wyciągając ponton przed tamą i spuszczając tuż za nią. Mam sposób na wygodne wsiadanie, bez tego kajakowego kołysania, kończącego się nieraz wywrotką. Zwyczajnie siadam tyłem na burcie, kaloszki na brzegu- odpycham się nogami robiąc fikołka przez plecy, do środka. I już sobie płynę. Dobrze jest przed tym usunąć nóż, menażkę lub wiosło sterczące czasem w tym miejscu.
Ponton ma jeszcze te zaletę, że zupełnie obojętne jest, czy płyniesz przodem, bokiem czy tyłem. Co najwyżej zaboli cie szyja. Ale ponieważ prawie nieustannie i wolno się obraca – nawet szkoda się z tym zmagać. Przynajmniej ja tak uważam, co bardzo ułatwia mi życie. Czasem nie tylko na pontonie… Wystarczy ustawić się w obliczu zagrożenia – reszta jest bez znaczenia, nie tak, jak w kajaku; tutaj płynąc bokiem nawet przy niewielkim zafalowaniu czy kamieniu, możesz wysypać się po prostu do wody, jak nie będziesz uważać. Mile wspominam też dalsze już okolice – rzeka spokojniejsza, można podrzemać, gdy się płynęło od świto do zmroku… Nadal jednak czysta, i tak już będzie do Przemyśla, a nawet dużo dalej. Płynę jakby w alei starych, parkowych niemalże drzew – bardzo sympatycznie. Jest niedziela, słoneczko przygrzewa, a życie jest piękne… Brzegi niziutkie, trawiaste, zapraszają wręcz do leżenia. Nagle po prawej stronie dostrzegam wieżę kościoła, a potem charakterystyczną okrągłą basztę, z” koronkowym “wykończeniem… Nie może być – Krasiczyn?!
Tak, przepływam obok zamku w Krasiczynie, dalej ładny mostek, przy nim bar, trochę podobnie jak przy moście w Mikołajkach… Woda przejrzysta, przepołowiona skalista góra schodzącą za mostem do wody przypomina nieco Solinę – wiec tak tu mieszkają sobie nad Sanem ludzie? Nad innym, nie znanym mi zupełnie, choć tym samym Sanem? Jeszcze wielkie i świeże urwisko tuż przed Przemyślem; ogrodzenie już dawno w wodzie, domek działkowy czeka zalękniony na swoją kolej… Wreszcie Przemyśl, a raczej jego przedpola – znów długie spowolnienie wody sugeruje, że tama przed nami… Jest, i to nie do przebycia. Tym razem nie uda się też przeciągnąć lądem: “Strefa ochronna hodowli narybku”- jakieś 100 metrów siatki przed i 200 metrów za tamą, bez spuszczania powietrza to mordęga… Tymczasem zbliża się wieczór dnia ostatniego – po co opierać się i walczyć? Niech ta naturalna granica będzie końcem i jednocześnie początkiem spływu nowego – San to nie Pisa, potrzeba najmniej 7 dni, aby go przepłynąć…
Category: Spis treści, Na wiatr
Komentarze (0)
Trackback URL | Comments RSS Feed
Brak komentarzy.