Spływanie po Sanie część 2
Autor: Dariusz Lesiczka
Płynę sobie dalej, a woda różnie – raz do kolan, do pasa. Co jakiś czas wyraźnie się pogłębia, zwalnia… Smaruj lepiej te kanapki, kończ przebierać gatki – to niezawodny znak, że będzie spiętrzenie, kamienna tama. Że szykuje się niezła jazda. Szum kotłującej się wody i widoczna piana są ostatnim dzwonkiem na dopijanie herbaty… Zwykle bez trudu udaje się wybrać najszersze miejsce do przepłynięcia, jednak zawsze przynosi to nieco emocji, bywa że ponad miarę. Oto bowiem płynę już dłuższy czas taką głęboką i spowolnioną wodą – co za licho, kiedy te kamienie? Słychać już od jakiegoś czasu, a ciągle nie widać… Wypływam zza zakrętu – no tak, wszystko jasne – na odcinku możne 100-150 m rzeka skierowana jest wyraźnie w dół! Wszystkie te metry pokryte falującą wodą i pianą przewalającą się po kamieniach. Wygląda to groźnie, waham się… W końcu nikt nie powiedział, że po tym da się przepłynąć. Stoi wprawdzie tablica z napisem “Ptasi zjazd” – no tak, też bym wolał być teraz ptakiem. Całość wygląda po prostu jak długaśna, gigantyczna zjeżdżalnia, pofalowana od kamieni leżących jakoś tak regularnie. Nie dość, że zjazd w dół, to jeszcze wiraż w prawo – muszę przyznać, że wygląda to imponująco, robi wrażenie… Ponton już przyspiesza, jakby zupełnie nie obchodziły go moje dylematy… Patrze jeszcze gorączkowo na brzegi – nieprzyjazne, zupełnie nieprzydatne do nagłego lądowania… Rzut oka, czy coś nie wystaje z łódki, nie wyleci od wstrząsów, wykładam nogi na burty. Jaaadę! Niech się dzieje co chce. Do czego to porównać? Zjeżdżałeś kiedyś na sankach, z długiej i niezbyt stromej górki, za to pofalowanej? No to mniej więcej tak, tylko ze na śniegu tak nie chlapie.
Sunę przez ten zakręt z oczami chyba jak pies z ” Krzesiwa ” Andersena – ale chwila jest piękna… Na dole jeszcze trochę piany i falowania, po czym rzeka uspokaja się, szumi już z tylu, kołysze, oddala się – znów można poprawiać kurteczkę, wyciągać książeczkę, hoć czytania to na górnym Sanie raczej nie będzie. Raz, że niebezpieczne – sporo wystających kamieni, konarów, a wszystko dzieje się szybciej; a dwa, że szkoda siedzieć z nosem w książce, gdy takie cuda dookoła. Rzeka zaczęła się dość wąsko, dopływają prawie same strumienie. Jednak gdy już wpada inna rzeka – od razu San poszerza się, brzegi się oddalają… To dobrze, jest wygodniej i bezpieczniej. Kiedy idzie się nad brzegiem rzeki, przedzierając się przez krzaki, czasem błoto, nie zawsze wiadomo o tym, że tuż obok jest fajna i słoneczna, kamienista plaża… Można ją czasem zobaczyć na drugim brzegu – ale to jeszcze gorzej, bo tylko irytuje. Najbliższy most jest może za kilka, kilkanaście kilometrów stąd (więcej jest promów – mostów bardzo mało ), a przechodzić lepiej nie próbować. Woda zimna, rwąca, napierająca, a kamienie śliskie i głębokość się waha… Właśnie łódka daje ten komfort, że masz wybór non-stop: machnę silniej z lewej burty – ląduje na prawym brzegu, machnę z prawej – na lewym, wszędzie tak samo blisko. Bez różnicy. A z biegiem kilometrów wypatrujesz tylko ładnych miejsc. Żadnego przedzierania się przez krzaki, przez błota. Już na samym początku napotykam na brzegu domki letniskowe, takie małe, z widokiem na przekrój góry na drugim brzegu. Miejsce urokliwe, ale przede wszystkim zaciszne – kto by ich tam znalazł? Kilkadziesiąt kilometrów dalej widuje się przy domach fajne schodki, zejścia do wody, pomosty. Widać, że używane, niekiedy ktoś łowi lub coś myje.
-A z daleka pan płynie ?
-Spod elektrowni .
– Ohoho! – rzuca uniwersalną odpowiedz tubylec, bo dobra jest nawet jeśli nie wie, jak to daleko.
Patrząc na te domy z bliskim sąsiedztwem czystej rzeki, o jakiej marzyłem ja, a nawet już mój ojciec, myślę sobie: jest li to San? Ta wylewająca przecież nieraz rzeka, od której pierwsze domy stoją bojaźliwie w odległości co najmniej 300, 400 metrów i to za ochronnym wałem? Co do bobrów to mam mieszane uczucia. Dlaczego? Lubię zwierzęta, nawet bardzo, ale wcale nie mniej drzewa. I wiemy przecież, jak długo rosną… Tymczasem są fragmenty Sanu górnego, gdzie drzewa – także dorodne, proste, stare – są tak ściachane po obydwu stronach rzeki, że nie mogę powstrzymać złośliwej myśli: Tyle cholerniki poprzegryzały. Drzewa są pochylone – raz lecą w prawo, raz w lewo. Ale nigdzie nie widać, żeby choć jednego skurczybyka przygniotło… Po prostu żal patrzeć na te szpalery powalonych drzew, które i tak wiadomo, ze Sanu nie zagrodzą… Raz jeden słyszałem nocą tego architekta przy pracy. Nie był to odgłos jakiegoś nerwowego – jak szybko stukający dzięcioł – gryzienia. Raczej jakby ktoś strugał dłutem, krótkimi ruchami, tak co sekundę, dwie. Ale żal nie żal – widocznie tak ma być. Wygląda na to, że choć bobry ostatnio gryzą,pojawiły nawet koło Stalowej Woli – aż tutaj zawędrowały. Nadal dostrzec je trudno. Na szkoleniu winiarzy na Węgrzech jeden kolega – po kolejnej – degustacji- zdradził, że najlepiej sprzedaje się …złudzenia. Dla przykładu on ma restauracje na uboczu. Od kiedy ogłosił, że jest możliwość zobaczenia bobrów – obroty wyraźnie wzrosły.
– Możliwość jest, tyle że ja sam, choć tam mieszkam – widziałem je raz: wiosną, gdy trawa była śniegiem położona.
A tutaj, na Sanie (czy Pisie) – płyń bez hałasu, i nie spij – a nie ma takiej możliwości, abyś choć jednego nie ujrzał… Nie widziałem słynnych żeremi- chyba to na rozlewiskach. Tutaj widuje się norki tuż nad wodą, czasem do polowy zalane,tunel skierowany do góry. Kiedy zachodzi słońce, gdy nadlatują zwykle komary (nie było ani jednego – dlatego też pływam wiosną ), pojawiają się bobry. Oczywiście dużo, dużo mniej; i całe szczęście. I choć tak niemiłosiernie traktują te drzewa, to gdy płynie taki łebek bezszelestnie z gałązka w pyszczku, z jednego brzegu na drugi, wzbudza sympatię i rozgrzeszenie. Także gdy niezdarnie, nieco nieporadnie umyka zauważony na brzegu. Jest to tym śmieszniejsze, że gdy zaskoczysz go nawet kilka metrów od wody, w zaroślach – zamiast jak inne zwierzęta kryć się w krzaki – pcha się do wody. Najwyraźniej tutaj czuje się bezpieczniejszy. Któregoś razu na Pisie, wynurzając się zza ostrego – jak zwykle – zakrętu oczom moim ukazuje się taka scena: za wąskim pasem piaszczystego brzegu przycupnął czarny zwierzaczek. Mokre nie tyle futerko, co jakby stojąca sierść- taki wielki szczur, tylko pulchny, zapasiony. Siedząc na tylnych łapkach coś tam na brzuszku tymi zębiskami majstruje, a majstruje… O Bożym świecie zapomniał… A czas płynie, a rzeka razem z nim… A więc i ja płynę. Wreszcie , choć nie oddycham – podnosi łebek i jest zaskoczony… Moment zawahania. Bo czy lepiej biegnąć do mnie, który akurat podpłynąłem od wody, czy lepiej do tyłu, w krzaki, aby jak najdalej od człowieka, jak na zwierzęta przystało? Wreszcie desperacko rzuca się do wody. Dał nura pod ponton, choć to było nielogiczne – widocznie ten ssaczek lepiej czuje się wśród ryb… Piękne są te zwierzęta na wolności. A niektóre z nich – po prostu wspaniałe…
Trafiają się nieliczni wędkarze, ale tacy bez flaszki – siedzą cichutko w zaroślach i łowią. Później, w dole rzeki, gdy już woda się zabrudzi miałem ochotę wędkarzom powiedzieć:
– Bierzcie te wędki i jedzcie wyżej, pod Przemyśl na przyklad – tam jest czysta woda i ryby! Po co by tu płynęły, do tej brudnej, skoro tam są lepsze warunki do życia?
Jest to inny świat na tej samej rzece! Każdego dnia wypływa z Soliny taka szmaragdowa, po drodze kolejne miejscowości spuszczają ścieki i dopływa, zwłaszcza do Wisły już paskudna. Tam pod elektrownią zaczerpnąłem w zbiornik i piłem całą drogę (5 kg mniej do taszczenia), a tu? Jak to możliwe, że te wszystkie zlewki , plus dodatkowe po drodze płyną do Warszawy, a tam się ją z Wisły uzdatnia, chloruje i pije? Ale Matka Natura jest niesamowita, nawet i z tym sobie poradzi. Według badań wystarczy rzekę przestać truć, a po kilku latach woda sama się oczyszcza, niemalże nadaje się do picia…
P.S. Warszawa ma jednak wodę spod dna Wisły, nie z koryta
Category: Spis treści, Na wiatr
Komentarze (0)
Trackback URL | Comments RSS Feed
Brak komentarzy.