Spławianie po Sanie część 1

| 21/01/2013 | 0 Komentarzy

Autor: Dariusz Lesiczka

Myśląc o spływie Sanem trzeba zupełnie odrzucić obraz tej rzeki jaki znam np. ja ze Stalowej Woli: dość szeroka z gliniastymi brzegami, leniwa, stabilna, dość głęboka, i niestety brudna – choć już mniej niż przed laty. Przypomnijmy sobie Solinę – jej turkusową wodę, taką lekko aż białawą, płynącą szybko, niezbyt szeroko rozlaną , po czystym, kamienistym dnie. Takie są właśnie Sanu początki pod elektrownią w Myczkowcach.

Autobus nie zawiózł mnie nad wodę – zostało mi do niej jakieś 6 km. Wszedłem w boczną dróżkę prowadzącą do celu, polując na rzadkie tu pojazdy. Gdybym był zgrabną dziewczyną możne wystarczyłoby wystawić nóżkę. Patrząc na swoją zrozumiałem jednak że to strata czasu i machnąłem banknotem 10 zł. Pierwszy samochód wprawdzie przejechał lustrując moje toboły, ale drugi stanął. I jak się okazało – jechał z pocztą prosto do elektrowni, co mnie ucieszyło, bo było tam po drodze kilka skrzyżowań i rozjazdów, gdzie inne pojazdy mogły skręcać. Wywalił mnie przed mostkiem. Wyszedł ktoś z obsługi, potem drugi, ale widząc że to jakiś napał (było to tydzień przed 1 maja ), a nie sabotażysta, pogapił się i poszedł.

A ja podekscytowany – nowa łódka, nowy pomysł, możne nazbyt szalony? Szczegółowej mapy nie mam, rzeka nie sprawdzona,woda zimna, do domu daleko, a jak się przebije? Lub wywróci, wysypie kasa, telefon, jedzenie? Piszę to także po to, abyś wiedział, ze jakiś tam przebłysk rozsądku to ja czasem mam. Ale już ręce same spychają sprzęt na wodę, która mnie magnetyzuje, szumi, pieni się – bo już połknąłem przynętę. Przytaszczyłem kaloszki- bardzo się przydają- przygotowuję ułożenie wioseł, bo woda pod elektrownią pędzi, jakby się gdzieś spieszyła. Zupełnie podobne odczucie jak na Dunajcu, wsiadając do flisackiej tratwy – ledwie się odpychasz od brzegu- już cię nurt porywa, już niesie… Tyle, że tam sadzasz wygodnie tyłek i możesz mieć wszystko w nosie; niech się inni martwią – za to płacisz. Jednakowoż tak podoba mi się ta jazda, że zmartwienia pierzchają. Choć wkrótce na wąskiej jeszcze rzeczce sterczy spora wysepka przedzielając ja na pół. Leżą zwalone drzewa, część nurtu płynie tam, część tu… A ja? Dziewiczy rejs, trochę się motam, obracam i znosi mnie na gałęzie, a ja sztywnieję, gdyż oczami wyobraźni widzę już rozdarty ponton i koniec jazdy… Gałąź ugina się, poszycie naprężą… Jednak miękko odpycha mnie dalej, a ja cieszę się, że ktoś wynalazł tak lekkie i mocne zarazem tworzywo. Uff!

Tak właściwie to tylko jeszcze raz, raz na dystansie 500 km miałem podbramkową sytuację- nauczkę – jeśli chodzi o przebicie. Przeciągnęło mnie po ostrym głazie, który dokładnie pod moim siedzeniem zrobił kilka rys, jakby ktoś ostrym widelcem… Jednak nauczyłem się od tego momentu radzić z takimi problemami, bo tyłek płynącego wypycha mocno dno, reszta się niewiele zanurza. Teraz gdy robi się niebezpiecznie płytko, robię ” pajączka” – lewa noga i łokieć na lewą burtę, prawa na prawą, a biodra do góry – można przepłynąć tak prawie nad wszystkim.

Zaraz na początku spływu są piękne skały wchodzące do wody, drzewa, to znów wąwóz zwrócony do koryta, jakby rzeką przekrojony, potem strumień… Kiedy znów wypływam na otwartą przestrzeń, widać w oddali kopce gór, soczystą o tej porze roku zieleń drzew liściastych, ciemne jodły. Uświadamiam sobie tak płynąc, że przecież jestem w Bieszczadach, a rzeka je po prostu przecina, stąd następny strumień, las bukowy, znajome klimaty… Tyle, że teraz jest to trochę fuksem – ” zwiedzam ‘ Bieszczady siedząc, nie ruszając wogóle nogą ,nie ślizgam się po glinie… Coś dla odmiany bardzo miłego. Jest kilka chałup wiejskich,tuż nad brzegiem, atmosfera niespiesznego życia… W wodzie w wysokich gumowych butach ktoś łapie pstrągi, dalej drugi i trzeci. Pierwszy – jak słyszę – mówi po angielsku. Przepływając koło drugiego pytam: Przepraszam, jaka to miejscowość ?

-Italiano, Italiano – mówi gość.

Cholewka, tutaj? Na takie zadupie zdawałoby się przyjeżdżają turyści z Anglii i Włoch, aby powędkować ? „Cudze chwalicie”- przypomina mi się.

Jest jeden moment kiedy rzeka przybliża się do szosy, co zapowiada odgłos aut. I tutaj przykra niespodzianka: widać drogę na zboczu góry, jej zakręt, na którym widnieje wysypana sterta śmieci, które po skarpie jak wywalony kolorowy jęzor zbliżają się do wody… Czy człowiek zawsze i wszystko musi popsuć? Fakt, że nie każdy – tylko niektórzy; ale za to nieraz bezmyślnie, bardzo dotkliwie – od asfaltu nie widać, dopiero od rzeki… Ale żwirowe, kolorowe dno, które miga pode mną – jak szybko przesuwana fototapeta – przyciąga uwagę; i dobrze, bo zauważam na kursie coś  czarnego, wynurzającego się z wody. I błyszczy lekko w słońcu, jakby mokra dętka? To właśnie jest fajne, że rzeczy dzieją się same – możesz być bierny, widok zmienia się sam… Podpływam bliżej i pojawia się druga “dętka” – ma figlarne oczka, małe uszka i szpiczasty pyszczek. W niczym nie przypomina gburowatego i ociężałego bobra. Tak wiec jedna jest do mnie tyłem, a druga bawiąca się z nią – przodem, ale schowana za nią, i też nią zajęta. Figlują i dokazują. Z każdego ruchu widać, że są wesołe – przypominają rozbawione pieski. Zamieram i bezszelestnie sunę. Wreszcie jedna mnie dostrzega – zamiera wpatrzona. Widząc to druga podobnie jak te syrenki – obraca się gwałtownie zaniepokojona… Wybaczcie, ze wam przeszkadzam – myślę. Obie dają nurka i tyle je widziałem. Kogo?.. Jakieś czarne wydry?

 

Tags: rejas

Category: Spis treści, Na wiatr

Komentarze (0)

Trackback URL | Comments RSS Feed

Brak komentarzy.

Zostaw komentarz

WP Like Button Plugin by Free WordPress Templates