rejs zakończony “na windzie”
Był to typowy rejs czarterowy, jakich ZAWISZA CZARNY zalicza co najmniej kilka w każdym sezonie. Wypływając z Gdyni nie wiedziałem, że zakończę go w nietypowy acz interesujący sposób.
Harcerski żaglowiec został wyczarterowany przez menedżera znanego zespołu rockowego “Dżem”. Leszek zaprosił na rejs ekipę techniczną zespołu oraz kilka zaprzyjaźnionych osób. W sumie kilkunastu Ślązaków, spośród których większość po raz pierwszy miała zmierzyć się z morzem i żaglowcem. Jedynym przedstawicielem zespołu był klawiszowiec, Paweł Berger. 5 maja po południu oddajemy cumy, opuszczamy gdyński port i kierujemy się w stronę Cieśniny Kalmarskiej, oddzielającej “kontynentalną” Szwecję od Olandii. Naszym celem jest Kalmar. Mimo iż warunki są dość łagodne, niektórzy Ślązacy przechodzą typowy dla neofitów okres aklimatyzacji na kołyszącym pokładzie. Wszyscy jednak ochoczo zapoznają się z żaglowcem, jego takielunkiem i obowiązkami, jakie przyjdzie im wypełniać podczas wacht.
Trudy nocnej wachty, którą pełnię z dwoma Piotrkami, Ryśkiem i Zdziśkiem rekompensuje nam niecodzienny widok. Na horyzoncie ukazuje się jaskrawe światło, które staje się coraz wyraźniejsze w miarę pożeranych w szybkim tempie mil. Rzut oka na mapę i wiemy, że nasz kurs prowadzi wprost na tzw. “zapalniczki” – platformy wiertnicze przedsiębiorstwa Petrobaltic. W miarę zbliżania się, płomień na szczycie jednej z nich staje się coraz wyraźniejszy. Mimo że mijamy platformę w przepisowej odległości 2 Mm, to na pokładzie ZAWISZY jest tak jasno, że prawie można czytać książkę. Zapierające dech w piersiach wrażenie. To trzeba zobaczyć, przeżyć…
Drugi dzień w morzu. Załoga coraz bardziej zgrana i obeznana z żaglowcem. Na horyzoncie widać już Olandię, wejście do Kalmarsundu i charakterystyczne “plantacje” wiatrowych elektrowni. Jak ma to miejsce podczas każdego rejsu, ogłoszony zostaje alarm – cała załoga w kamizelkach ratunkowych zbiera się na spardeku. Kapitan przeprowadza szkolenie z zakresu ratownictwa. Jak zawsze szkolenie takie uzupełnia wiele ciekawych anegdot opowiadanych przez Wojtka. Nie może zabraknąć też tej o silniku ZAWISZY, który pochodzi z niemieckiego okrętu podwodnego zbudowanego w 1940 roku*. Po tych opowieściach do maszynowni ustawiają się kolejki zwiedzających. Pod wodzą mechaników, Ryśka i Marcina, kilkuosobowe grupki schodzą na dół obejrzeć tę niewątpliwą “atrakcję turystyczną”.
Wczesnym wieczorem zawijamy do Kalmaru. Tawerna pod nagłym naglem, czyli zawiszowy kambuz ma dla załogi niespodziankę – imprezę przy grillu z licznymi specjałami, także z beczki. Wieczór upływa w miłej atmosferze pokładowego party.
W Kalmarze nie gościmy długo. Wypływamy w dalszą drogę następnego dnia w południe. Nie mamy zbyt wiele czasu; jest środa, a w Gdyni musimy być w piątek. Po drodze chcemy odwiedzić Christianso. Jest to duńska wyspa położona nieopodal Bornholmu o bajkowej wręcz scenerii. Opuszczamy Kalmarsund i kierujemy się na południowy zachód. Niecałą dobę później rzucamy kotwicę u północnych brzegów tej maleńkiej wyspy. Po śniadaniu kilkuosobowymi grupkami desantujemy się pontonem na skalisty brzeg. Większość jest tu po raz pierwszy. Wszyscy są zachwyceni niecodziennymi krajobrazami Christianso. Niestety, nie mamy zbyt wiele czasu i wczesnym popołudniem opuszczamy to niezwykłe miejsce – kierunek dom.
Następnego dnia o tej porze będziemy już w Gdyni. Tymczasem nocą mijamy Ławicę Słupską, na której “ruch jak na Marszałkowskiej”. Później błyskają nam znajome światła: Stilo, Rozewie. Rejs dobiega końca. Po śniadaniu ostatnie “rejony”, czyszczenie messingów i dzwonu na wysoki połysk. Coraz częstsze głosy, że pięć dni to za mało. Rzeczywiście za mało. Załoga właśnie zaczęła się docierać ż żaglowcem, dość sprawnie radzić sobie z zawiszowym takielunkiem, a już trzeba kończyć rejs. Cumujemy w Gdyni. Tradycyjne kapitańskie pożegnanie na rufie; opinie z rejsu, pożegnania. Obiecujemy sobie, że na pewno spotkamy się jeszcze pod żaglami ZAWISZY. Bilans pięciodniowego rejsu to 438 Mm za rufą.
Dla kilku osób, które zostają na pokładzie, rejs nie jest jeszcze skończony. Musimy przeprowadzić ZAWISZĘ do Stoczni Marynarki Wojennej. Tam oględzinom ma zostać poddany wał śrubowy statku. Z niecierpliwością czekam na “stocznię”. Wszak to niecodzienne doświadczenie uczestniczyć w “slipowaniu” jachtu tak dużego jak ZAWISZA, zwłaszcza, że będzie on windowany w górę przy pomocy dość nietypowego urządzenia. Wpływamy do specjalnego basenu, na dnie którego spoczywa platforma z szynami; na nich wcześniej ustawiono łoże dopasowane do kształtu kadłuba ZAWISZY. Dokerzy podają na pokład z obu burt stalowe cumy. Wybierając na olbrzymich kabestanach jedne i luzując drugie, ustawiają statek dokładnie nad łożem. Jednostka musi być ustawiona bardzo precyzyjnie – poszczególne podpory pod konkretnymi wręgami. Płetwonurek przez cały czas czuwa nad odpowiednim posadowieniem kadłuba. Wreszcie stoimy jak trzeba. Teraz kilkudziesięciominutowa jazda w górę, aż platforma wzniesie się na poziom stoczniowych nabrzeży. Wówczas rozpoczyna się przetaczanie całego zestawu na wyznaczone miejsce. ZAWISZA mozolnie pokonuje kolejne metry. Stalowa lina, która ciągnie zestaw, naprężona do granic możliwości, raz po raz wydaje złowieszcze dźwięki. Nie da się tej podróży porównać z gracją, z jaką ZAWISZA pokonuje morskie fale. Niemniej jednak widok statku w całej okazałości robi niesamowite wrażenie.
Wreszcie żaglowiec zajmuje wyznaczone miejsce w stoczni. Pod śrubą wyrasta rusztowanie, po którym stoczniowcy dostaną się do wału. Nie ma czasu do stracenia. Za kilka dni ZAWISZA wychodzi w kolejny rejs…
fot. Krzysztof Kozerski
Category: Spis treści, Na wiatr
Komentarze (0)
Trackback URL | Comments RSS Feed
Brak komentarzy.