Pasja szczura lądowego część 9
Autor: Jarosław Ściwiarski
Grzybek
Komu tu wierzyć? Co strona, to inna prognoza pogody na kolejny dzień. Rozpiętość od dnia słonecznego z przelotnymi opadami, do dnia deszczowego ze słonecznymi przejaśnieniami, od bezwietrznego do wiatru umiarkowanego. Wybieram tę, która najbardziej mi odpowiada, a przynajmniej daje cień szansy na spokojne pływanie. Tak też miał wyglądać ten dzień i pewnie tak by wyglądał, gdyby nie mały szczegół.
To miało być trzecie udane wodowanie mojej nowiutkiej żaglóweczki. Muszę przyznać, że decyzja pływania tego dnia była nieco wymuszona. Wiedziałem, że pozostało już niewiele słonecznych, w miarę ciepłych, dni w kalendarzu, a ja byłem wciąż nieopływany. W końcu po trzech latach zasłużyłem na coś więce,j niż dwa dni na wodzie – w tym jeden to zaledwie epizod. Lepiej przygotowany technicznie, bardziej zorganizowany, a do tego podbudowany (śmiem twierdzić) sukcesami poprzednich pływań ruszam do zaprzyjaźnionego portu Pogoria III.
Port pusty, woda spokojna, po drodze straszył mnie przelotny deszcz, rodząc małe wątpliwości co do sensowności mojego pomysłu. Muszę być twardy, jak na początkującego żeglarza przystało i żadne przeciwności mnie nie mogą powstrzymać. W porcie znalazły się przyjazne dusze, a do tego z silnymi ciałami, które pomogły mi zrzucić łódeczkę na piaszczysty brzeg. Reszta miała być już tylko formalnością. Sam stawiam maszt, podkreślam to, ponieważ do tej pory potrzebowałem do tego jeszcze jednej lub dwóch par rąk. Racjonalizatorski pomysł i fachowe wykonanie przeróbki stopy masztu przez znanego mi już szkutnika-amatora (pytanie konkursowe, kto był tym szkutnikiem?), pozwolają teraz na samodzielne stawianie masztu. Oprócz techniki potrzeba jeszcze pewnych umiejętności do właściwego ustawienia masztu – ale o tym przekonłem się niebawem. Kapok i pagaj są; ster w zawiasach, jedno odepchnięcie od brzegu i płynę. Wiatr słaby, to i dobrze. Spokojnie bez problemów wypływam na znany mi już akwen. Wszystko zgodnie z planem, pełen luz. Jestem tak pewien siebie, że zaczynam popełniać pierwsze błędy. Rola kapoka ograniczyła się do umilania pewnej części ciała kontaktu z kokpitem. Nie zostawiam niczego na brzegu – dokumenty i telefon zabieram ze sobą. Zabrałbym nawet pluszowego misia tylko nie mam. Taki jestem kozak! Ponownie doświadczam upojenia tym, do czego ten jacht został stworzony: „żaglówka turystyczno – rekreacyjna”!
Mały zgrzyt
Podczas zwrotu przez sztag zauważam, że płynąc prawym halsem jacht nie płynie tak jak powinien. Sam zwrot wymaga nie lada wysiłku, a wiatr zamiast być na usługach jachtu, bierze jacht – niczym zakładnika – zmuszając go do dryfowania. Wspomniałem już o przeróbkach? To spowodowało, że na nowo musiałem regulować ustawienia masztu i tym razem zrezygnowałem z pomocy zaprzyjaźnionego bosmana. Dam radę myślałem. Nie dałem rady – ale stwierdzam to już na wodzie. Nie zrażony płynę do portu w nieco dziwny sposób, lekko „boczkiem”. Wtedy wpadam na „genialny” pomysł dostrojenia masztu na wodzie. Analizuję całą sytuację i stawiam diagnozę
: maszt jest zbyt odchylony do tyłu. Rozwiązanie, wejść, albo raczej wpełznąć na dziób i napiąć sztag – wcześniej zluzowałem wanty. Prawie 80-kilogramowe cielsko zaczęło przesuwać się na dziób i jedną ręką napinać sztag. Nie daje rady jedną, „dołożę” drugą – po to ją mam; zaczynam kręcić napinacz w nadziei, że polepszam sytuację. Zajęty siłowaniem się z napinaczem nie zauważam „białego szkwału” (lekkiego podmuchu), który pomaga lekko przechylić jacht, do tego moje ciało zachowało się podręcznikowo w temacie: „jak wywrócić mały jacht bez większego wysiłku”. Kiedy zorientowałem się, że horyzont się przewraca było już za późno. To na co mnie było stać, w całej mojej mądrości to stwierdzić – to nie możliwe! Prawie bez paniki przypominam sobie wyczyny na kadecie lata temu i słowa trenera, który grzmiał z pobliskiego bączka: wskakuj na miecz! I byłbym to zrobił, gdyby mój miecz nie zanurkował do skrzyni; pewnie zrobił to ze strachu lub by mi napędzić strachu. Aluminiowy maszt zanurkował, pokazując mi gdzie jest stępka.
Do tej pory byłem zamoczony gdzieś do połowy. Dokumenty i komórkę mam w wewnętrznej kieszeni mojego „lajtowego sztormiaka”, w kieszeniach spodni jest stówka, karty płatnicze, oraz – jakże dobrze pomyślane – zalaminowane dokumenty. Aż sam się sobie dziwię, że myślałem o tym tak chłodno w takiej sytuacji. Wszystko działo się bardzo szybko. Nim ktoś zobaczy i padnie ze śmiechu na brzegu, próbuję postawić jacht; na wodzie jestem tylko ja i to w pozycji, która nie przynosi mi chluby.
Chwytam mokrymi (jeszcze nie zmarzniętymi) rękami jedną ręką za dziurę skrzyni miecza drugą próbuję chwycić stępkę i odchylam się, próbując wykorzystać w tym przypadku atut masy ciała. Zgodnie z prawami fizyki ciało oderwane do jachtu ląduje w wodzie. Moje pierwsze zanurzenie zadziałało otrzeźwiająco i pozbyło mnie złudzeń, że wyjdę z tego bez ofiar i wstydu. Drugie podejście – ten sam scenariusz. Znowu ląduje w wodzie, zmienia się tylko to, że moje ubranie coraz bardziej nasiąka wodą. Kiedy po raz czwarty zażywam nieplanowanej kąpieli, moja „miśkowata” bluza nasiąkłą tak dokładnie wodą, że ma ochotę w niej pozostać, a nawet zejść na głębszy poziom. Zrobiło mi się gorąco. Uświadomiłem sobie, że ta banalna sytuacja staje się niebezpieczna! Do tej pory walczyłem, by uniknąć wstydu, potem by ograniczyć straty materialne… Teraz zacząłem poważnie myśleć o tym, by zachować życie.
Byłem nieco już zmęczony, ubranie ważyło coraz więcej. A co z łódką, – było nie było moim jedynym „kołem ratunkowym”? A jeśli komory wypornościowe nabierają w tej chwili wody? Uszczelki od forpiku i bakisty przeciekają i łódka idzie na dno? Do brzegu kawałek, potrafię pływać, ale nie z takim balastem, kapok jest, ale gdzieś pod łódką. Wiedziałem już, że stawianie łódki to syzyfowa praca. Teraz trzeba było przeżyć! Rekreacyjne pływania zamieniło się groźną przygodę.
Na szczęście w Klubie Pogoria III ludzie czuwają. Mój głos został usłyszany i kilka minut później pojawia się ekipa ratunkowa. Jestem już w motorówce, teraz dzielny kolega z klubu ratuje mój jacht. Wpłynął pod maszt postawił go na boku, a ja wraz z bosmanem chwyciliśmy za wanty i burtę, stawiając jacht do pionu. Niestety bakista jest pełna wody. Mając na uwadze zachowanie estetyki wykonania, zapomniałem o czymś ważniejszym – o bezpieczeństwie! Teraz, bardzo delikatnie mówiąc, guzik mnie obchodziło jak wygląda zamkniecie, powinno być przede wszystkim szczelne, a dopiero potem ładne. Ten rodzaj grzechu, może kosztować to co najcenniejsze! Tylko niezwykłe umiejętności moich kolegów, doprowadziły mnie i łupinkę, nasiąkniętych wodę i wstydem, do szczęśliwego brzegu. Byłem gotowy ucałować ziemię. Niczego tak bardzo nie pragnąłem, jak wylać wodę, osuszyć ubranie, załadować jacht na przyczepę i ruszyć do domu – „sweet home”.
Ta sytuacja przeniosła moje szkutnicze i żeglarskiego „ego” na właściwy mu poziom – ucznia i to pokornego ucznia. Jeden ze spotów telewizyjnych ostrzega przed płytką wyobraźnią, i to do czego może ona doprowadzić. Może to co napisałem przydarzyło, się tyko mnie i jest to jednorazowy epizod w historii żeglarstwa śródlądowego, wynikający z połączenia głupoty, braku doświadczenia, lekceważenia i zbiegu okoliczności. Ale, mimo wszystko, postanowiłem opisać to – choćby dla siebie, by powracać od czasu do czasu do tego wydarzenia i przypominać sobie jak mogło się to wszystko zakończyć.
Kiedy przyznałem się żonie najpierw się zmartwiła, ale potem jakby z nadzieją w głosie spytała – To co już nie będziesz pływał? Jak myślicie, jaką mogła usłyszeć odpowiedź?
Category: Spis treści, Na wiatr, Technika, Budowa jachtu
Komentarze (0)
Trackback URL | Comments RSS Feed
Brak komentarzy.