odśnieżone wspomnienia

| 01/05/2003 | 0 Komentarzy

Autor: Paweł Barczak

ZAWISZA gotowy do Sylwestra

ZAWISZA gotowy do Sylwestra

Zawsze z pewną zazdrością słuchałem o zimowych rejsach, organizowanych przez Centrum Wychowania Morskiego. Jednak tym razem… 28 grudnia otrzymałem propozycję popłynięcia ZAWISZĄ do Kopenhagi na Sylwestra. Już następnego dnia, pełen zapału, jaki towarzyszy dziecku idącemu pierwszy raz do szkoły, stałem na trapie żaglowca. Pierwsze znajomości, przydział wachty, niezbędne szkolenie i dobre rady oficerów – wreszcie nadszedł ten wymarzony moment – oddaliśmy cumy.

Przydział wypadł pomyślnie: III wachta, koja koło kaloryfera “na parterze”, do obsługi: grot i grotsztaksel oraz odbijacze podczas manewrów w porcie. Szybko obliczyliśmy, że nie czeka nas w morzu wachta gospodarcza. Cały czas współczuję tym, którzy w sztormie nosili i układali talerze, sztućce i wazy z gorącą zupą. Nord-eastowa piątka to dobry wiatr dla ZAWISZY. Każda godzina to jakieś 7 mil. Pierwsza wachta nawigacyjna i świadomość tego, że zaraz będę sterował tak dużym żaglowcem przyprawiała mnie o zawrót głowy (a może to tylko wina wiatru, który osiągnął w porywach 7° B). Pierwsze minuty to chwile, których się długo nie zapomina. Jesteśmy odpowiedzialni za żaglowiec, załogę i kurs! Tak więc stojąc na oku wypatrujemy światełek, których jak się okazało, nie brakowało. Przyszła moja kolej i wreszcie się doczekałem! To niesamowite uczucie – jednym ruchem ręki mogę korygować kurs żaglowca ważącego kilkaset ton. Z zazdrością zerkam zza steru w głąb kubryku, skąd dobiegają dźwięki gitary i kilka głosów. Co wolę? Cieszyć się tą wspaniałą nocą i możliwością sterowania, czy być już w ciepłym, rozśpiewanym kubryku. A do końca wachty jeszcze tyle czasu… Śnieg zacina prosto w oczy, zmniejsza widoczność, no i zaczęło porządnie bujać. W nocy temperatura spadła grubo poniżej zera i jakby tego nie było dość, kilka “dziadków” przetoczyło się przez pokład. Będzie lodowisko! Rano okazało się , że buchty zmieniły się w śliczne bryły lodu, które traktowaliśmy naglami. Mamy pełne ręce roboty. Bosman, Henryk Sienkiewicz, trochę pomstuje i młotkiem odkuwa schody posypując solą. W ruch poszły szczoty, łopata i wszystko, czym można oczyścić ze śniegu i lodu pokład. W sylwestrowy poranek powitaliśmy duński brzeg i Kopenhagę.

To się nie zdarza często. Kadra podarowała nam kilka niedociągnięć dotyczących klaru portowego. Dzięki temu zwiedzamy stolicę Danii. Wystarczy rzut oka na “tubylców”, by stwierdzić, że to dziwni ludzie. Jest bardzo zimno, a oni w sweterkach, bez czapek i szalików, spacerują lub biegają po parku. Okutani w ocieplane sztormiaki pewnie też byliśmy dla nich zjawiskiem. Do sylwestra tylko kilka godzin. Żaglowiec ma rozświetlony bukszpryt i mnóstwo baloników w olinowaniu. Prawdziwy elegant ten nasz ZAWISZA. Właśnie teraz zacząłem zazdrościć tym, którzy w sztormie nosili te wazy z gorącą zupą. Do 20.00 mamy podwójną wachtę. Wszyscy bawią się ślicznie, a my marzniemy i “robimy za kelnerów”. Wreszcie północ. Już nie pamiętam, ile osób wycałowałem, ile minut stałem na Nyhavn z głową zadartą do góry, obserwując cudowny pokaz sztucznych ogni i ile razy tańcowałem w kubryku do rana…

W Nowy Rok śniadanie podano później niż zwykle, a raczej podaliśmy, bo tego felernego dnia (efekty nocnych szaleństw) też mieliśmy kambuz. Kuk nie darował nikomu. Uzbrojony w dwie wielkie przykrywki do garów poszedł zrobić pobudkę. Może zabrzmi to jak kalkulacja zysków i strat, a nie relacja z rejsu, ale teraz nie zazdrościłem tym nieszczęśnikom z kubryku. Kuk walił pokrywami naprawdę mocno. Kolejny dzień w Kopenhadze i kolejny wieczór w rozśpiewanym kubryku. Jeszcze żyjemy chwilami spędzonymi na lądzie, a do głowy dobija się myśl, że to już półmetek – czas wracać do domu!

Wiatr się nie zmienił na korzyść. Ale taki już nasz los – 7-8°B prosto w dziób. Nieźle dmucha. Z niecierpliwością wypatruję Bornholmu, który zasłoni nas na kilka godzin. Choroba morska daje się we znaki. Osłona wyspy niewiele pomaga, więc trzeba zacisnąć zęby i czekać. Godziny się wloką, mile mijają… Teraz już wiem dlaczego “Zawias” nosi brzydkie miano rzygacza. Wieczorem w nawigacyjnej śledzę mapy i widzę, że polski brzeg jest już prawie za horyzontem. Sam układam sobie scenariusz. W nocy podejdziemy pod Kołobrzeg, żagle w dół i na patataju podciągniemy do Helu. Och, jakież było moje zdziwienie, gdy rano okazało się, że wykonano zwrot i znowu jesteśmy przy Bornholmie! Ale teraz już z górki. Zaraz będzie widać nasz brzeg, więc jest dobrze. Wieczorem swoim żółtym okiem mrugała do nas latarnia na Helu. “Cpt. Morgan” upomniał się o nas, więc poszliśmy.

Następnego dnia na pokładzie odbyła się niecodzienna, wzruszająca ceremonia. Byliśmy świadkami wypełnienia ostatniej woli człowieka morza, motorniczego ZAWISZY – Krzysztofa Leśniaka – którego życzeniem było, by jego prochy rozsypać do morza z pokładu ZAWISZY CZARNEGO. Obraliśmy ostatni podczas tego rejsu kurs. Kurs na Gdynię.

Ten rejs był dla mnie raczej szkołą przetrwania niż wielką przygodą. Może to wina tego, że jestem raczej tym szuwarowo-bagiennym? A może postawiłem za wysoko poprzeczkę*? Może powinienem przygodę z wielkimi żaglowcami rozpocząć w cieplejszym klimacie? Odpowiedź przyjdzie z czasem. Teraz, gdy wróciłem do szarej rzeczywistości, brakuje mi tego życia, którego rytm wyznaczają mijające wachty. Brakuje mi przytulnej koi, chleba z mikrofali i okrzyku kuka – “Co jest do konia”?!

* Kapitan “Zawiszy Czarnego”, Wojciech Plewnia, podczas ostatniej zbiórki na rufie podsumował rejs jako trudny ze względu na warunki meteorologiczne i nawigacyjne.

fot. archiwum autora

 

Tags: Zawisza Czarny, żaglowiec

Category: Spis treści, Na wiatr

Komentarze (0)

Trackback URL | Comments RSS Feed

Brak komentarzy.

Zostaw komentarz

WP Like Button Plugin by Free WordPress Templates