Łódź na skalę naszych możliwości część 4
Dzień dobry, cześć i czołem! Pytacie skąd się wziąłem?!
Następnego dnia byłem na nogach o świcie. Janusz z Hanką jakoś się nie śpieszyli, co wzbudziło moje oburzenie – jednak okazało się, że to oni mieli rację. Po śniadaniu (na koszt organizatorów) udaliśmy się na teren festynu… i zastaliśmy namiot równie daleki od gotowości jak poprzedniego dnia. W środku położono tylko wykładzinę dywanową na całej powierzchni… Dywanową? W warsztacie szkutniczym?! Trudno, najwyżej się pobrudzi. Nie nasze małpy, nie nasz cyrk.
Zajęliśmy się montażem Pjoa i prototypu. Po krótkim czasie łódź Janusza stanęła przed namiotem, a moja – wewnątrz, demonstrując, jak będzie wyglądać to co budujemy. Przynieśliśmy też z biura sklejkowe panele, które rzeczywiście ładnie wyschły przez noc, rozłożyliśmy narzędzia, przykleiliśmy do żagla przygotowany przez Janusza emblemat Kleszczy Kraba, skróciliśmy nieco główne ławeczki podmasztowe (bo okazało się, że zanadto wystają poza belki i uginają się niepokojąco pod ciężarem załogi).
W tym czasie monterzy wznosili w namiocie jakąś konstrukcję z aluminium, ktoś wniósł jakieś pudła z elektroniką, ochroniarze urządzili sobie przytulną bazę… przygotowania trwały, ale nie zanosiło się na ich szybkie zakończenie.
Tymczasem festyn zaczynał nabierać rozpędu. Teren zaroił się od ludzi, otworzono budki z kiełbaskami i napojami, karuzele przyprawiały o chorobę morską od samego patrzenia, ktoś malował obrazy sprayem, ktoś inny sprzedawał tykwy. Obok nas zainstalowały się pokazy ciekawostek naukowych – i tylko nasz namiot był strzeżoną, zamkniętą enklawą. O pływaniu na Pjoa też nie było mowy – wiał silny wiatr i jeden hals w wąskim kanale portowym skończyłby się po paru sekundach. Nawet podniesienie żagla na brzegu groziło przewróceniem łodzi.
Przyjmując nawigacyjną strategię przeczekania, wybraliśmy się we trójkę na zwiedzanie festynu. Organizatorzy mieli dostarczyć nam plakietki, ale widać skończył im się zapas, bo jedyne, co znaleźliśmy położone na naszych rzeczach, to identyfikatory firmy ochroniarskiej. Dobre i to. Obejrzawszy żaglowce, oldtimery i inne atrakcje, siedzieliśmy właśnie przy herbacie w knajpce na nabrzeżu, gdy podszedł do nas jakiś jegomość.
-Przepraszam, czy państwo mają plakietki ochrony?
-Owszem, a dlaczego właściwie pan pyta?
-Bo, widzą państwo, to mój podpis widnieje na tych plakietkach i wolałbym wiedzieć, kto je ma. A państwo nie powinni ich mieć.
Trzymaliśmy się wersji, że plakietki dano nam w zastępstwie właściwych – ktoś miałby chyba spore nieprzyjemności, gdybyśmy powiedzieli, że sobie po prostu leżały na naszych gratach. Oddaliśmy je w każdym razie bez żalu, a następnego dnia dostaliśmy już prawidłowe.
Kiedy wróciliśmy do namiotu, nic się nie zmieniło. Lokal zamknięty, bałagan, nic nie gotowe. W pewnym momencie ktoś wchodzi, rozgląda się, zbliża się do Janusza (który, jak zwykle, wygląda najpoważniej z obecnych) i pyta:
-Czy tu ma się odbywać impreza? – Bo jestem z cateringu i chciałbym już stoły rozstawiać.
Janusz na wszelki wypadek wyraził zgodę. Ja, zdesperowany, dzwonię do pani Miry, że mamy problem. Obiecała przyjść za kwadrans.
Po jakiejś godzinie pani Mira dotarła na miejsce.
-Co jest grane? Właśnie mineła nam 1/3 czasu, a miejsca nie ma, młodzieży do pomocy nie ma, zaczynać pracy nie możemy…
-A bo nas oszukali z tym namiotem. Słyszeli panowie, jaka tu jest akustyka? – a myśmy chcieli urządzić w nim koncert! W związku z tym mamy deficyt hal, zmieniły się plany, musimy tu zrobić biesiadę kapitanów.
-Dobrze, ale w takim razie nie mamy żadnych szans skończyć budowy do niedzieli. Harmonogram jest rozpisany na 3 dni, klej nie zdąży wyschnąć.
-W porządku, zróbcie ile się da, najwyżej zwodujemy tylko prototyp.
-Co w takim razie robimy z naszymi rzeczami? Prototyp może chyba zostać jako ozdoba biesiady?
-Tak, bardzo nam tu pasuje.
-W takim razie uprzątniemy tylko pozostałe szpargały, żeby nie szpeciły.
Szpargały zostały uprzątnięte pod ścianę i zasłonięte panelami poszycia, które mocno przywiązaliśmy do szkieletu namiotu. Pływak proa wsparliśmy na zaimprowizowanym stojaku z kawałków bambusa. Biesiada była huczna, w połowie zabawy wycofaliśmy się, żeby odebrać z dworca Dorotę, która przyjechała do nas pociągiem. Następnego ranka stwierdziliśmy, że w czasie imprezy ktoś “zabrał na pamiątkę” jeden z pagajów…
Wczoraj jechałem tędy, tych domów jeszcze nie było
W sobotę rano festyn zaczynał powoli się rozkręcać. W namiocie trwały ostatnie prace, rozlokowali się – oprócz nas – specjaliści od splatania sieci rybackich, takler, demonstrujący kunsztowne roboty linowe, sympatyczny kapitan Alojzy ze swoimi zbiorkami wierszy (zainteresował się proa; okazało się, że był kiedyś na wyspach Gilberta i widział te łodzie w oryginale!). Połowę namiotu zajęły jednak konsole do gier telewizyjnych, bynajmniej niezwiązanych z żeglarstwem. Niezwykła akustyka hali sprawiała, że bez przerwy słyszeliśmy odgłosy silników formuły 1 i strzelaniny, a gracze – nasze wiertarki i szlifierki.
Tuż przed południem zaczęli pojawiać się pierwsi goście, zainteresowani naszą łodzią. Stanowili oni jednak raczej przeszkodę niż pomoc – trzeba było opowiadać im o proa, a robota czekała… Obiecanej młodzieży oczywiście nie było, żałowałem, że Władek nie zdecydował się na wyjazd z nami. Zanosiło się na to, że nic nie zrobimy z powodu braku rąk do pracy.
W pewnym momencie podszedł do mnie jeden z gości i zapytał, czy może wziąć udział w budowie.
-Chciałbym zbudować własną łódkę, więc wolałbym wcześniej nabrać wprawy. Czytałem pańskie artykuły w Porcie21, więc skojarzyłem sobie nazwisko w programie festynu… Moj ojciec też chętnie pomoże.
Wojtek i jego ojciec spadli nam z nieba! Obaj mieli niezłą smykałkę techniczną, współpraca układała się doskonale. Byli też faktycznie zdecydowani pracować z nami przez wiele godzin bez wytchnienia. Scedowaliśmy więc na Janusza odpowiedzialne zadanie zabawiania gości, Dorota dostała rolę fotoreportera, a my we trójkę zabraliśmy się do pracy.
Pierwsza godzina budowy była najbardziej efektownym widowiskiem, jakie można sobie wyobrazić w szkutnictwie. Na podłodze leżały dwa płaty sklejki. W otwory przyklejonych do nich wsporników wsunąłem poprzeczki. Na wstępnym etapie budowy złorzeczyłem na ich skomplikowany kształt i trudności w obróbce. Teraz wykazały swoje zalety: trzymały płaty poszycia w odpowiedniej pozycji, bez zbędnych stopni swobody. Następnie ja ściskałem krawędzie burt, Wojtek przewiercał je cienkim wiertłem, przekładałem przez otworki drut i zaciskałem kombinerkami. Po kilkunastu minutach stępka, od stewy do stewy, była zszyta.
Odwrócony kadłub, stojący na wąskiej stępce, wymagał podparcia. Mimo wszelkich obietnic liczyliśmy się z tym, że organizatorzy nie zapewnią nam żadnego stojaka – i tak było w istocie. Wymyśliłem więc sposób najprostszy: do kadłuba przywiązaliśmy prowizorycznie jedną z belek łączących, drugi jej koniec opierając o aluminiową konstrukcję, niosącą oświetlenie namiotu. Należało teraz ściągnąć ku sobie krawędzie burt. Doświadczenie z prototypu okazało się bezcenne, założona skręcona lina bez trudu dociągnęła burtę do asymetrycznego kształtu. Dwa otwory w listwach, dwie śruby z nakrętkami i gotowe. Jeszcze tylko sprawdzenie, czy podłoga pasuje… pasowała idealnie, godziny spędzone przy prototypie znowu zaprocentowały.
Przy klejeniu otrzymaliśmy nieoczekiwaną pomoc. Sympatyczny takler miał, jak się okazało, równie sympatyczne córki (w wieku lat około dziesięciu), a te z kolei – niemniej sympatyczne koleżanki. Grupa dziewczynek z ochotą przebrała się w robocze stroje i zajęła nakładaniem kleju. Wojtek go przygotowywał, ja rozsmarowywałem i wygładzałem. Praca poszła nad podziw sprawnie. Jeszcze tylko poliuretan na wsporniki podłogi, wstawienie podłogi i… no tak, trzeba ją czymś przycisnąć. Zapomniałem o tym zupełnie! Dorota wraz z Januszem i ojcem Wojtka zostali wysłania z kilkoma workami śmieciowymi przed namiot, gdzie leżało sporo piasku. Po chwili na podłodze spoczęło kilka ciężkich worków.
-To wygląda jak łódź! – powiedzieli wszyscy obecni. Budowa trwała trzy godziny.
Uskrzydleni sukcesem, zabraliśmy się do pływaka. Nauczony doświadczeniem, nałożyłem klej na dziobnice przed ich połączeniem. Dzięki temu nie było kłopotów z jego wciskaniem w wąskie przestrzenie w dziobach. Przez chwilę tylko byłem skonfundowany, gdy okazało się, że przy składaniu pływaka zapomniałem o grodziach, na których miał opierać się pokład. Na szczęście dało się je jeszcze wstawić. Przyklejenie i przykręcenie pokładu poszło sprawnie z użyciem elektrycznej wkrętarki. W ciągu jednego dnia kupka drewna zmieniła się w “prawie gotową” łódź.
Śródtytuły pochodzą z filmu “Miś” Stanisława Barei
Zdjęcia: Dorota Michalska, Krzysztof Mnich, Wojciech Just, Krzysztof Tuz, serwis wSzczecinie.pl, serwis Swieszyno.com
Category: Spis treści, Na wiatr, Budowa jachtu
Komentarze (0)
Trackback URL | Comments RSS Feed
Brak komentarzy.