dwóch panów w proa część 4

| 14/09/2006 | 0 Komentarzy

Było dość pochmurno, za to wiatr z dużo lepszego kierunku – pełny bajdewind. Zaskakująco silny przybój nie znajdywał wytłumaczenia w warunkach wiatrowych. Widocznie z północy znowu nadciągnęła martwa fala… Postanowiliśmy odejść na żaglu, wykorzystując siłę wiatru. Pomysł był dobry, tylko wybraliśmy niewłaściwy hals. Wiatr przeważnie – i w tym wypadku też tak było – nie wieje idealnie z tego samego kierunku, z którego nadciągają fale. Na jednym z halsów można gładko przejść przybój pod żaglem. Co innego na drugim halsie – albo nie pracuje żagiel, albo płyniemy burtą do fali. Namęczyliśmy się więc trochę, zupełnie niepotrzebnie, z pokonywaniem niewielkiego w sumie przyboju. Potem zaś pociągnęliśmy w stronę bliskiego falochronu w Kołobrzegu.

PJOA nie chciał płynąć ani szybko, ani ostro. Martwa fala z baksztagu nakładała się ze świeżą, krótką z bajdewindu, do tego dochodziły interferencje zza falochronu – a wiatr nie był na tyle silny, żeby zapewnić nam w tych warunkach dość szybkości. Janusz musiał sięgnąć po “broń ostateczną” czyli pagaj. Trochę sterował, trochę wiosłował, żeby dodać nam nieco szybkości.

Za falochronem łódź odzyskała trochę wigoru i sterowności. Nieco więcej wiatru, nieco mniej nakładających się fal, to wystarczyło dla normalnej żeglugi. Opłynęliśmy plaże w Kołobrzegu i Ustroniu Morskim, tym razem zamiast plażowiczom, machaliśmy lecącemu nisko nad wodą sportowemu samolotowi. W pewnym momencie żagiel przestał pracować, jego róg halsowy uniósł się wysoko. Odwiązał się hals! Najwidoczniej szarpanie na falach poluzowało węzeł. Ściągnięcie żagla do osi kadłuba, stanięcie w dryfie, zabranie luźnej halsliny z dziobu i przywiązanie jej na miejsce, ponowne wybranie żagla – wszystko to trwało może kilka minut. Innych awarii w czasie rejsu nie odnotowano.

Zbliżaliśmy się do cypla w Gąskach. Znowu powtórzyła się, ze szczegółami, historia sprzed Kołobrzegu: rozkołys przyhamował nas na tyle, że PJOA bez pomocy wiosła sterowego nie było w stanie iść ostrzej niż półwiatrem. Inna była tylko skala zjawiska – w międzyczasie urósł zarówno wiatr jak i fala. To, co widzieliśmy przed dziobem, również nie wyglądało zbyt przyjemnie. Przybój zaczynał się daleko przed cyplem, widać było wiele rzędów łamiących się fal. W końcu było już pewne, że tym halsem nie ominiemy Gąsek w bezpiecznej odległości. Pozostawało dobić do brzegu i przeczekać, lub po prostu zrobić zwrot i nabrać wysokości. Wybraliśmy oczywiście to drugie. Na drugim halsie siedziałem na rufie z wiosłem sterowym i na własnej skórze czułem krnąbrność PJOA na tej fali. Trzeba było użyć całkiem sporej siły, żeby skłonić łódź do wyostrzenia.
Wreszcie jednak mieliśmy dość wysokości, żeby minąć cypel. I znowu historia się powtórzyła: bez interferujących fal i z nieco silniejszym wiatrem proa zmieniło się w żwawą, posłuszną i sterowną łódkę. Janusz mógł schować pagaj, łódź pięknie “chodziła za ręką” trzymającego szot. Można było pracować nim jak rumplem – ściągnięcie szota powodowało ostrzenie, a luzując go odpadało się od wiadru.

Przed dziobem kusiły do przybicia zabudowania Sarbinowa, z niespotykanym na polskim wybrzeżu bulwarem pełnym budynków, my jednak ciągnęliśmy dalej. Janusz już przed wyruszeniem starał się zainteresować naszą eskapadą lokalną prasę i stacje telewizyjne. W końcu udało się umówić z ekipą telewizji Koszalin, wieczorem w Mielnie. Mieliśmy wszelkie szanse nie spóźnić się na spotkanie.

Mielno osiągnęliśmy szybko. Przemknęliśmy wzdłuż plaży, wypatrując jakiegoś względnie wolnego miejsca do lądowania. Jednak poranne chmury dawno przeszły, dzień zrobił się piękny i na brzeg wyległy tłumy plażowiczów. Wreszcie, po kilku kilometrach dotarliśmy do nieco mniej zatłoczonego obszaru. Skierowaliśmy PJOA w stronę brzegu, przechodząc tym razem przybój pod żaglem. Fala była tylko odrobinę niższa niż dwa dni temu, mimo to przejście przyboju okazało się zupełnie łatwe. Żagiel zapewniał nam prędkość wystarczającą do pełnej sterowności, nic nas nie zalało, nie uderzyliśmy w dno, nie zostaliśmy obróceni burtą do fali… nawet nie rozjechaliśmy nikogo z ciekawskich.
Sklarowanie łódki, zakupy, jedzenie, ładowanie komórki, przepłukanie (zupełnie bezskuteczne) włosów słodką wodą. No i nawigacja – okazało się, że nasz wolny kącik do lądowania znaleźliśmy dopiero za Unieściem. Trudno, przecież nas znajdą.

Pozostały czas wykorzystaliśmy do naprawy wiązań pływaka. Uderzenia fal spowodowały, że przesunął się on na rurach łączących o kilka centymetrów. Nie było to groźne, ale dla porządku rozwiązaliśmy linki, łączące pływak z rurami, przesunęliśmy go na miejsce i związaliśmy ponownie. Taka rutynowa konserwacja wiązań nie jest niczym dziwnym w polinezyjskiej praktyce morskiej, czasem wykonuje się ją nawet na wodzie.

O umówionej godzinie postawiliśmy żagiel. Po chwili witali nas reporterzy z telewizji. Zaproponowali, żebyśmy pokazali PJOA w akcji. Hm, przybój trochę zmalał, czemu nie? W najgorszym wypadku będą mieli bardziej efektowny materiał niżbyśmy chcieli.
Zarówno odejście, jak i dojście przez przybój na żaglach poszło perfekcyjnie. Zwrot prawie perfekcyjnie. Janusz nabił sobie co prawda siniaka przy szybkim wsiadaniu z wody na łódkę, ale cóż to jest wobec pięknych ujęć w telewizji! Potem był wywiad, a kamerzysta zrobił jeszcze kilka zdjęć. W ten sposób PJOA stał się gwiazdą srebrnego ekranu. A my przy okazji…

fot. Krzysztof Mnich

Tags: jachty drewniane, jachty z drewna, proa, wielokadłubowce, wybrzeże Bałtyku

Category: Spis treści, Na wiatr

Komentarze (0)

Trackback URL | Comments RSS Feed

Brak komentarzy.

Zostaw komentarz

WP Like Button Plugin by Free WordPress Templates