dwóch panów w proa część 3
Nie skorzystaliśmy rano z zaproszenia od ludzi z łódzkiej szkoły filmowej, prowadzących wakacyjne zajęcia z dziećmi. Wiało tak słabo, że nie chcieliśmy dalej zwlekać. W dodatku wiało wprost “w mordę”, a nie ma nic bardziej deprymującego dla żeglarza niż halsowanie pod nieistniejący wiatr.
Tyle dobrego, że fala również się uspokoiła i nie musieliśmy martwić się pokonywaniem przyboju. Po kilku halsach zobaczyliśmy na horyzoncie przed dziobem falochron w Mrzeżynie, a na morzu, całkiem blisko – jacht żaglowy. Akurat kurs wypadał dokładnie w jego kierunku, wystarczyło zaczekać ze zrobieniem zwrotu. Niewielki jachcik szedł pod samym fokiem, niósł niemiecką banderę. Okazało się, że płynie nim samotny żeglarz – starszy, brodaty “wilk morski”. Wybrał się widać w dalekie kraje i proszę – zobaczył nawet łódź tubylców! Byliśmy bardzo zadowoleni, że pamiętaliśmy o naszej biało-czerwonej fladze. Przynajmniej zagraniczny gość nie miał wątpliwości co do narodowości mijanej pirogi.
Zaraz potem wiatr ucichł. Wierni zasadzie, że nie orzemy morza i jeśli warunki nie pozwalają żeglować, nie żeglujemy, przybiliśmy do brzegu. Zdrzemnęliśmy się godzinkę obok plażującej rodziny z psem, a gdy wiatr znowu się przebudził, popłynęliśmy w dalszą drogę. Obiad zjedliśmy w Dźwirzynie – kolejnej miejscowości znanej mi z dzieciństwa. Przedtem jednak doznaliśmy lekkiego szoku. Po przybiciu do plaży obskoczyła nas gromadka dzieci. Nie byłoby to nic dziwnego, PJOA budziło zwykle największe zainteresowanie właśnie w dzieciach i osobach w poważnym wieku. Czasem trafiła się jakaś rodzina, natomiast młodzież płci obojga pozostawała obojętna. Czyżby już nie marzyli? Jednak nie obecność dzieci była szokująca, ale pierwsze pytanie, jakie padło z ich strony:
-Ile kosztuje przejażdżka tą łódką?
Po prostu potraktowali nas jak jedną więcej atrakcję turystyczną.
Odbiliśmy czym prędzej od brzegu i powiosłowali kilkaset metrów dalej. Tam jednak zrobiliśmy “interes”: pozostawiliśmy PJOA pod opieką sympatycznej rodziny, w zamian pozwalając dzieciom na zabawę w łódce. Sami zaś udaliśmy się do baru, gdzie do obiadu zażyczyliśmy sobie koniecznie herbatę. Mieliśmy co prawda na pokładzie turystyczną kuchenkę, ale akurat herbaty ciągle zapominaliśmy kupić. W końcu kuchenka pozostała nieużywana przez cały rejs, herbaty nie kupiliśmy do końca, a ciepłe posiłki jedliśmy zawsze w barach i smażalniach, których bez liku jest na polskim wybrzeżu. Wróciliśmy nieco później niż zamierzaliśmy, “opiekunowie” PJOA trochę zmarzli i wykorzystali naszą kamizelkę asekuracyjną jako ciepłą sukienkę dla jednej z dziewczynek. Widok był malowniczy – i był to jedyny przypadek, kiedy kamizelka przydała się do czegoś.
Wieczór zastał nas jeszcze przed Kołobrzegiem. W ciągu całego dnia, piłując pod wiatr, zrobiliśmy zaledwie 20 kilometrów. W dodatku na niebie zebrały się chmury… po chwili jednak na zachodzie wyjrzał zza nich rąbek słońca. Dobra nasza – warstwa chmur nie jest gruba, na pewno da się płynąć. Noc była koszmarna. W czasie halsówki słońce co chwila zaglądało do wnętrza PJOA. Całe ciało można było wysmarować kremem, ramiona przez większość czasu okrywaliśmy sztormiakami, najgorzej chronione były stopy. Oj, bardzo przydałyby się egzotyczne mini-spódniczki z trawy, jakie nosiła niegdyś na kostkach Josephine Baker… Przez pół nocy spalone słońcem stopy piekły i bolały. Nad ranem trochę przeszło, następnego zaś dnia paradowałem w spodniach od sztormiaka i obowiązkowo w skarpetkach. Ot, kolejna nauczka.
fot. Krzysztof Mnich
Category: Spis treści, Na wiatr
Komentarze (0)
Trackback URL | Comments RSS Feed
Brak komentarzy.