dwóch panów w proa część 1

| 30/07/2006 | 0 Komentarzy

W dzieciństwie, leżąc beznadziejnie na nadbałtyckich plażach lub chlapiąc się w wodzie do granicy bojek i nie dalej, marzyłem, żeby te same brzegi zobaczyć od drugiej strony; żeby do dwóch możliwych kierunków nadmorskich wędrówek – w prawo i w lewo – dodać trzeci, przed siebie, w stronę horyzontu. Rozmyślałem też o dalekich oceanach, o wyspach Pacyfiku i smukłych, polinezyjskich wielokadłubowcach. Nie mogłem wtedy przypuszczać, że te dwa marzenia zostaną po latach w naturalny sposób połączone.

Rok temu Janusz Ostrowski, kolega z Warszawy, zakończył budowę pierwszego w Polsce, tradycyjnego proa, wzorowanego na konstrukcjach z wysp Mikronezji. Uczestniczyłem w całym przedsięwzięciu od samego początku, brałem udział w pierwszych próbach i w późniejszych, gdy osiągnęliśmy prędkość 14 węzłów i złamaliśmy maszt. Bardzo się więc ucieszyłem, gdy Janusz zaproponował mi udział w tygodniowym rejsie plażowym wzdłuż wybrzeża Bałtyku na jego PJOA. Urlop udało się załatwić, rodziny uspokoić (moja “lepsza połowa” była przekonana, że Janusz się mną zaopiekuje – i na odwrót…), w sobotę załadowaliśmy łódź na przyczepkę i ruszyliśmy do Międzyzdrojów, na miejsce startu.

Przejechaliśmy przez całą miejscowość w tę i z powrotem, coraz bardziej zaniepokojeni. Tłumy ludzi, żadnych szans na dostęp do plaży, brak miejsca do zaparkowania, z noclegiem tez jakby krucho. W końcu wylądowaliśmy na parkingu leśnym za miastem i ruszyliśmy na rekonesans pieszo. Całkiem niedaleko znaleźliśmy dogodne, płaskie przejście na plażę, naprzeciwko ośrodka Lasów Państwowych. W ośrodku jednak nikt nie chciał słyszeć o przenocowaniu obcych ludzi i przechowaniu samochodu. Wróciliśmy do pojazdu, z zamiarem pojechania na pobliski, okropnie zatłoczony camping. Po drodze brama – ośrodek “Społem”.
-Wchodzimy?
-A co nam szkodzi?…
Okazuje się – żadnych problemów. Strzeżony parking za 10zł dziennie, pokoik też po 10 od osoby, sympatyczne panie recepcjonistki, urzeczone widokiem proa, udostępniły nam nawet służbowe prysznice. Największy problem organizacyjny został rozwiązany.

W niedzielę o świcie przetransportowaliśmy kadłub, pływak i pomost na plażę. Rozpoczęło się żmudne montowanie łodzi, taklowanie, mocowanie żagla i ładowanie bagaży. Przed rejsem uszyliśmy nowy żagiel, z mlecznobiałej tkaniny plandekowej. Jak się okazało, nie leżał on idealnie, później jednak spisywał się zupełnie dobrze. Przy okazji wypróbowaliśmy system refowania. Wbrew polinezyjskim tradycjom, Janusz naszył na nowym żaglu refbantę. Po zmniejszeniu powierzchni łódź wyglądała niezwykle romantycznie, jak na starych rycinach – ale bardzo obawialiśmy się o zrównoważenie żaglowe. Wydaje się, że pod zarefowanym żaglem dałoby się płynąć tylko z wiatrem, a przy takim kursie prostszym i wygodniejszym sposobem zmniejszenia mocy pędnika jest wybranie gejtawy.

Cały dzień zajęły nam przygotowania. Mocowanie szczelnych klap skrajników, sporządzenie z plastikowej siatki sakw na drobniejsze przedmioty, ustalenie najlepszego pochylenia masztu za pomocą wanty wybieranej talią, wreszcie spakowanie wszystkich bagaży w wodoszczelne worki. Zmieściły się ledwo-ledwo, na jedzenie nie starczyło już miejsca. Załadowaliśmy je więc do dużej torby i przywiązali po prostu do pomostu w okolicy pływaka. W ostatniej chwili wzięliśmy jeszcze płachtę z resztki materiału żaglowego (oddała nam wielkie usługi jako podłoga namiotu) i moją kamizelkę asekuracyjną (przydała się raz, a i to niezupełnie zgodnie z przeznaczeniem). Nie zapomnieliśmy też o banderze. Janusz uszył ją własnoręcznie, zamocowaliśmy biało-czerwoną na topie masztu. Nieważne, że nie całkiem zgodnie z zasadami. Ważne, żeby wszyscy – od plażowiczów, przed którymi chcieliśmy się pochwalić, do administracji, której zamierzaliśmy zagrać na nosie, wiedzieli, z kim mają do czynienia.

Nie śpieszyliśmy się, bo wiało dość solidnie 3-4B, i do tego “w mordę”. W następnych dniach uważalibyśmy to za świetne warunki, ale na pierwsze pływanie woleliśmy coś łagodniejszego. Dopinaliśmy więc przygotowania na ostatni guzik, podziwialiśmy wyczyny kite-surferów i “żaglowiec”, wożący wczasowiczów na przejażdżki po morzu. Każdy z mijanych przez nas portów miał taką jednostkę. Są to stare kutry rybackie, przebudowane z mniejszym lub większym smakiem na wzór łodzi wikingów, śródziemnomorskich galer czy starych karawel. Efekt jest zazwyczaj dość komiczny, wyjątek stanowi właśnie UNICUS w Międzyzdrojach.

Ładnie, z dbałością o szczegóły wystylizowany na XVII-wieczny galeon, bardzo pasował do krajobrazu i do naszej wyprawy. Błękitne niebo, zatoka otoczona białymi plażami, w dali sosny imitowały palmy, a brzozy – lasy bambusowe. Na falach kołysał się statek… aż się prosiło, żeby podpłynęła do niego tubylcza łódź z żaglem “kleszcze kraba”, aby wymienić tropikalne owoce na szklane paciorki… Na razie jednak wiało wciąż zbyt mocno. Spotkany na plaży kite-surfer pocieszał, że to głównie wiatr termiczny, wieczorem osłabnie. Rzeczywiście, pod wieczór przycichło. Zepchnęliśmy proa na wodę i rozpoczęliśmy rejs. Galeon ominęliśmy w przyzwoitej odległości, czuliśmy się na razie zbyt nieswojo, żeby podpływać blisko. Siedzący na rufie cały czas dzierżył wiosło sterowe, dziobowy co chwile zerkał na banderkę, wypatrując oznak przeostrzenia. Po kilku halsach zaczęliśmy czuć się coraz swobodniej. PJOA zachowywał się bez zarzutu na bałtyckiej fali, bez pomocy steru płynął we właściwym kierunku.

Zwroty szły nam coraz lepiej. Już w zeszłym roku Janusz wyposażył sztagi w gumowe napinacze, co rozwiązało problemy z pochylaniem masztu. Rano założyliśmy jeszcze na róg halsowy gąbkową osłonę, dzięki której nie kaleczył on dziobu w czasie żeglugi, a przy zwrocie – głów żeglarzy. Sternik odknagowywał halslinę i przesiadał się na ławeczkę, szotmen luzował szot, a następnie przenosiliśmy róg halsowy żagla za masztem. Potem szotmen przesiadał się na rufę, wybierał hals i pełnił rolę sternika (czyli: oddawał się błogiemu lenistwu), drugi zaś członek załogi wybierał szot i “powoził” łódką. Po nabraniu wprawy, cała operacja zajmowała nam zaledwie kilkanaście sekund. Proa obracało się w tym czasie samo.
O zachodzie słońca osiągnęliśmy brzeg u stóp wysokich klifów Świętej Kępy. Jednak o lądowaniu nie było mowy. Wszędzie na dnie, na plaży, na kursie i po bokach roiło się od kamieni. Szkoda byłoby pierwszego wieczora podziurawić dno! Pociągnęliśmy więc dalej wzdłuż brzegu, wspomagając słabnący wiatr pracą pagaja. Po lewej minęliśmy zaznaczony na mapie wrak. Nigdy wcześniej żaden z nas nie miał okazji płynąć między taką przeszkodą a brzegiem! Wtedy po raz pierwszy dostrzegliśmy uroki żeglugi plażowej.

Za wrakiem klif zaczął się obniżać, a plaża zachęcała do lądowania. W ostatnich promieniach słońca wciągnęliśmy łódź na piasek, rozbiliśmy namiot. Już po zmroku obejrzeliśmy okolicę – obok na plażę schodziły schody, na górze kończyły się jednak zamkniętą bramą. Na bramie tabliczka: „Mili goście, w trosce o Wasze dobro prosimy o nie wpuszczanie obcych osób na teren ośrodka”. Dalej dojrzeliśmy jeszcze jeden napis: „Ośrodek wypoczynkowy KPRM (kancelaria premiera) Nieupoważnionym wstęp wzbroniony”.

Noc pod opieką wysokich władz minęła zupełnie spokojnie. Na północy już od paru godzin gromadziły się ciemne chmury. Obserwowaliśmy uderzające w dół błyskawice z lekkim niepokojem, ale i nadzieją – wał chmur wyraźnie oddalał się na pełne morze. Uspokojeni, poszliśmy spać. Obudziłem się na chwilę w środku nocy. “Niech ktoś wyłączy tę zmywarkę!” – przemknęło mi przez półprzytomny umysł. Nic z tego – przypominający pracę zmywarki odgłos przyboju będzie nam towarzyszył przez resztę rejsu.

fot. Krzysztof Mnich

Tags: jacht morski, jachty drewniane, jachty z drewna, proa, rejs, wielokadłubowce, wybrzeże Bałtyku

Category: Spis treści, Na wiatr

Komentarze (0)

Trackback URL | Comments RSS Feed

Brak komentarzy.

Zostaw komentarz

WP Like Button Plugin by Free WordPress Templates