Dwaj panowie w proa płyną dalej – część 1
Porty są do niczego
Porty są do niczego – statki gniją, ludzie schodzą na psy. Po dwóch dniach w Ustce byliśmy gotowi na wszelkie niewygody, byle tylko wyrwać się stamtąd. Łódka otaklowana, czekała na decyzję o wypłynięciu. Urlop uciekał. Jednak widok pióropuszy bryzgów, wykwitających nad główką falochronu, skutecznie zniechęcał do rozpoczęcia rejsu. Rok temu w tym samym miejscu zatrzymały nas podobne warunki – pogoda zadecydowała wtedy za nas o zakończeniu wspaniałego, wakacyjnego rejsu z Międzyzdrojów. Obiecaliśmy sobie, że dokończymy go za rok w tym samym składzie: Janusz Ostrowski (Toliwaga, czyli Pan Łodzi), ja (czarny kanaka) i polinezyjskie proa o nazwie PJOA.
Tym razem problemy z pogodą zdawały się mieć ciąg dalszy – szóstka z północnego wschodu, wysoka fala, przelotne deszcze. Proa stało na tej samej pochylni w porcie, do której dobiliśmy na zakończenie poprzedniego etapu, załoga klęła. Cóż z tego że port przyjazny, że ugościli nas serdecznie koledzy – Edward Zając i Waldek zwany Trzy Sztagi, że załatwili nam przechowanie samochodu i dostęp do przyzwoitych sanitariatów w klubie, że ryby w smażalni znakomite. Miejsce żeglarza jest na morzu, nie tu. Tymczasem wszystkie prognozy były zniechęcające, zapowiadały jeszcze silniejszy wiatr i paskudną pogodę.
Nie traciliśmy jednak nadziei – wszak prognozy czasem się nie sprawdzają. Po południu wiatr nieco zelżał i zaczął wiać z południowego zachodu. Rozkołys od wschodu przybrał postać wspaniałych, pojedynczych fal o zmarszczonych grzbietach, sunących majestatycznie ku brzegowi. Kiedy załamywały się na płyciźnie, wiatr od czoła zdmuchiwał pojawiające się grzywy, tworząc efektowne pióropusze. Z wiatromierzem w dłoni, zachwyceni obserwowaliśmy morze. Jeżeli się jeszcze trochę uspokoi… Nie uspokoiło się. Wiatr zaczął dmuchać coraz silniej, długie grzbiety fal ustąpiły miejsca zwykłym grzywkom. Pod wieczór trzeba już było wciągnąć proa nieco wyżej na pochylnię, dalej od fal przyboju. Tak – fale wzbudzone wiatrem od lądu były na tyle silne, że, ugięte o prawie 180 stopni, tworzyły zauważalny przybój w osłoniętym porcie! Plany wypłynięcia w niedzielę stały się nieaktualne. Noc spędziliśmy w samochodzie Janusza – dużym Fordzie kombi. Za oknami wiatr dochodził do przewidzianej w prognozach jedenastki. W nocy przycumowaliśmy na wszelki wypadek proa do haka holowniczego w stojącym tuż obok aucie – jak nas zmyje, to razem…
Nazajutrz kolejna pielgrzymka z wiatromierzem na główki – podmuchy dochodziły “tylko” do 18m/s czyli 7-8o B. Oczywiście za dużo żeby myśleć o wyjściu z portu. Mieliśmy na szczęście robotę przy naprawie przyczepki. W drodze odkręciło się od niej jedno z kół, po czym na znak solidarności popękały wsporniki błotników. Koło zostało naprawione jeszcze w drodze, natomiast błotniki, prowizorycznie przywiązane sznurkiem, wymagały więcej robót warsztatowych. Spędziliśmy kilka godzin w gościnie u bosmana usteckiego klubu, tnąc, piłując i wiercąc metalowe kątowniki z jakiejś niepotrzebnej ramy. Wreszcie przyczepka odzyskała pełną sprawność, a my znowu zaczęliśmy nerwowo rozglądać się w poszukiwaniu oznak poprawy pogody.
Było jednak pewne, że tego dnia nie wyruszymy. Prognozy na wtorek były już bardziej optymistyczne, chociaż zapowiadano deszcz, a w następnych dniach znowu silne wiatry. Stawało się jasne, że nasz rejs nie będzie już taką nieśpieszną, radosną włóczęgą jak w zeszłym roku. Dwa dni stracone na starcie sprawiły, że musieliśmy ograniczyć liczbę przystanków do minimum. W dodatku niepewne prognozy i chęć zakończenia rejsu w miejscu, z którego łatwo będzie wydostać się samochodem (odpadał więc Półwysep Helski z jego makabrycznymi korkami na drodze) – wszystko to sprawiało, że wbrew najlepszym chęciom i zasadom żeglugi plażowej zaczęliśmy się śpieszyć.
Wtorek powitał nas leciutkim wiaterkiem wprost z południa. Morze było gładkie, wreszcie nic nie stało na przeszkodzie, aby wyruszyć. Śniadanie w asyście rodziny portowych kotów, pakowanie łodzi z pomocą Waldka Trzy Sztagi, wreszcie długo oczekiwany start! W deszczu – tymczasem nadpłynęły chmury i zaczęło padać. A co nam tam – ważne że płyniemy. Rejs się rozpoczął.
fot. Janusz Ostrowski, Krzysztof Mnich
Category: Spis treści, Na wiatr
Komentarze (0)
Trackback URL | Comments RSS Feed
Brak komentarzy.