Z Edkiem i Monique dookoła… cześć 4

…jeszcze nie świata

Dzień trzeci – 2 sierpnia 2011- wtorek

Wstajemy wyjątkowo późno, bo o 7 rano, a i tak wypływamy jako pierwsi. W ogóle dochodzimy do wniosku, że dużo tu pięknych jachtów, głównie w portach. Na wodzie łódek jak na lekarstwo. Uznajemy, że Duńczycy muszą być strasznie leniwi. Później zweryfikowano naszą opinię. Okazuje się, że na zachodzie tak wygląda model żeglarstwa. Tu po prostu trzeba mieć łódkę, najlepiej większą i droższą, niż ma sąsiad zza płota. A kto by tam sobie zawracał głowę pływaniem… W głowie nam się to nie mieści, ale każda wizyta w kolejnych portach potwierdza tylko tę nagą prawdę.

Nam to akurat nie przeszkadza. Dzięki temu mamy całe morze dla siebie. A jedyną jednostką, która po mniej więcej godzinie przepływa obok nas jest… świnoujski kuter z wędkarzami.

– Ahoj, pozdrawiamy samotnych żeglarzy ! – wołają radośnie

– musieli mieć niezły połów – wymieniamy między sobą uwagi.

I tak sobie wolniutko płyniemy. Słoneczko świeci, lodówka chłodzi… Zaraz, lodówka wcale nie chłodzi ! Zepsuła się ? Jak to możliwe ? Po krótkiej analizie dochodzimy do przykrych wniosków:

1. Lodówka jest sprawna

2. Skończył się prąd w akumulatorze.

Jest to, co prawda, niemiłe zaskoczenie, jednak tragedii nie ma. W końcu mamy solar, który przy tym słońcu szybko doładuje nam akumulator. Lodówka nie działa, ale zawartość jest nieźle schłodzona, a zanim się zagrzeje, lodówka znowu będzie chłodzić. Nie ma strachu !

Na trawersie mijamy Svaneke. I choć tyle dobrego o nim słyszeliśmy nie możemy sobie pozwolić na odwiedziny. Na dzisiaj mamy bowiem plan bardzo napięty. Chcemy odwiedzić Mekkę żeglarzy – Christians?, a na wieczór zjechać do Allinge. To ponad 30 mil, a wiaterek dmucha raczej słabiutko. W dodatku jeszcze kierunek trochę się zmienia, więc nie wiemy, czy znowu nie przyjdzie nam pchać się pod wiatr.

Na pierwszym planie autor, na trawersie Svaneke...

Na pierwszym planie autor, na trawersie Svaneke...

Tuż za Svaneke na horyzoncie pojawia się ledwo widoczny zarys wysepki. I to jest właśnie coś, co w Bornholmie podoba mi się chyba najbardziej: wszystko jest w zasięgu wzroku. Odkąd pierwszy raz ujrzeliśmy zarys lądu, gdzie byśmy się nie znaleźli, dokądkolwiek byśmy nie zapłynęli, od razu widać kolejny cel żeglugi. Wychodząc z Nexo widzimy Svaneke, mijając Svaneke widzimy Christianso itd. Dla takich szczurów, jak my, ląd w zasięgu wzroku to zupełnie inny komfort psychiczny żeglugi. To prawie, jak na Mazurach ! Ależ głupoty pieprzę. Podziwiamy piękne, malownicze krajobrazy wyspy, a przed nami coraz wyraźniej widać już twierdzę Christianso. Im bardziej się do niej zbliżamy, tym bardziej zdycha wiatr. Wreszcie, kiedy wysepka jest od nas na 2 kable*, zdycha totalnie. Odpalamy więc maszynę i z pompą wpływamy w wąziutki przesmyk pomiędzy połówkami wyspy. Co za widok ! Zatoczka jest wielkości może portu w Rowach, a tłoczno w niej okrutnie. Piękne wielkie jachty stoją burta w burtę. Tradycyjnie, gdzieś w samym kąciku wypatrujemy dziurę jak na kajak, troszkę się rozpychamy i cumujemy. Nie musimy się nawet bawić w rzucanie kotwicy od rufy, bo nasi sąsiedzi wystarczająco ciasno trzymają nas po bokach. Mówimy, że „my tylko na godzinkę” i spadamy zwiedzać.

To miejsce jest fantastyczne! Bajkowe! Wyjątkowe! Chodzimy zauroczeni dookoła, podziwiając fortyfikacje przeplatające się z chałupkami, tu ktoś wiesza pranie, tu się opala, tu jakiś maciupki ogródek. W ogóle przypomina to domki krasnali, czy baby jagi, w każdym razie bajkowe i bajecznie piękne. Przechodzimy kutą kładką na drugi brzeg i już możemy podziwiać twierdzę, koszary, fortyfikacje, armaty. A wszystko na obszarze małego boiska sportowego. Malutkie knajpki, czyściutkie bezpłatne kibelki. I jak tu się nie zachwycić.

 

Urocze Christianso

Urocze Christianso

Ludzi wydaje się być więcej, niż jachtów. Zastanawiamy się właśnie nad tą zagadką, kiedy w smugach wody i piany, z prędkością szybkiej motorówki zajeżdża „Bornholm Express” – duży tramwaj wodny o ładnych nowoczesnych liniach, który w ciągu 1-1.5 godziny łączy ze sobą Kopenhagę, Bornholm, Christians? i parę innych miejsc. Wypluwa z wnętrza stado turystów, zabiera innych, żeby pewnie za pół godziny być w Allinge. Na szczęście nam się aż tak nie spieszy. Spokojnie robimy zdjęcia, żeby uwiecznić te niesamowite wrażenia, jakie wywiera na nas ta wysepka. Zostalibyśmy tu dłużej, może nawet na noc. Chcemy jednak na noc zdążyć do Allinge, a drogi przed nami szmat, a wiatr cokolwiek koślawy. Nie mieszkając więc pakujemy się z powrotem na „Monique”, rzucamy cumy i opuszczamy gościnne Christianso.

Koszary na Chistianso

Koszary na Chistianso

Wiatr jest słaby, ale od rufy, więc mimo wszystko posuwamy się naprzód. Dlaczego zmierzamy akurat do Allinge? Ponoć jest to port co najmniej prestiżowy. Tak jak wypada „mieć łódkę”, tak samo wypada „cumować w Allinge”. Nie jesteśmy snobami, więc pewnie by nam to setą latało i zacumowalibyśmy gdzie bądź. Jednak mam jeszcze drugi powód. Mój ojciec, sto lat temu też parał się żeglarstwem i jego najlepsze wspomnienia były związane z Bornholmem, a z Allinge w szczególności. Kazał mi przed rejsem pozdrowić od niego wszystkich w Allinge. Co miałem zrobić ? Chcąc, nie chcąc, podążamy do Allinge.

Ponieważ wiatr jest słaby, na pokładzie nudy, Edek znika pod pokładem. Coś tam dłubie, coś grzebie. Po jakimś czasie wychodzi z dziwnie zadowoloną miną.

– Co tam Edziu słychać na dole ?

– No właśnie nic

– Jak to ?

– No a słyszysz to tłuczenie płetwy balastowej z poprzedniej nocy ?

– No właściwie to nie słyszę

– A widzisz – Edzio jest dumny, jak co najmniej trzy pawie.

Jestem w totalnym szoku. Na razie gały wychodzą mi z orbit.

– Edek, chyba nie powiesz mi, że usunąłeś luzy na balaście ???

– Nie, bo to nie balast tłukł

– A co ?

– Butla gazowa od kuchenki – z szerokim uśmiechem oświadcza moja pokładowa „złota rączka”. – Przykleiłem tam kawałek styropianu dla amortyzacji i już nie tłucze – dodaje.

Do wytrzeszczu oczu dorzucam więc jeszcze szczękę, opadniętą do kolan. Faktycznie, kuchenkę mam na sztywno skręconą z butlą i całość zawieszoną wahliwie. Buja się toto razem z łódką. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że przy bardziej intensywnym kołysaniu butla może tłuc z impetem o poszycie kadłuba.

– Wiesz co Edziu ? Należy Ci się co najmniej Nobel za ten wynalazek – przyznaję z uznaniem.

Edzio skromnie nie zaprzecza. Przez jakiś czas przetrawiamy jeszcze w głowach odkrycie.

– Ty, to może jednak ten balast tak szybko nam się nie urwie ? – pytam z pewną dozą nieśmiałości

– Raczej nie powinien – autorytatywnie uspokaja mnie mistrz Edward.

Uspokojeni i zadowoleni, uśmiechnięci i odprężeni zmierzamy dalej do Allinge.

Kiedy słońce zaczyna już powoli chylić się ku zachodowi, wyciągamy locję, żeby zorientować się w jaki sposób mamy się dostać do naszej przystani. Sporo trwa, zanim w ogóle ustalamy gdzie jest to całe Allinge. Bo chociaż na mapie jego lokalizacja jest oczywista, a cypel z latarnią Hammerode widzimy już od dawna, to po obu stronach Allinge w jego bezpośrednim sąsiedztwie znajdują się inne mniejsze przystanie, więc brzeg sprawia wrażenie ciągłej zabudowy na stosunkowo długim odcinku. Czytamy w kółko opis w locji: „Wypatrujcie wieży kościoła”. No to wypatrujemy, aż nam oczy z orbit wyłażą. W locji jest nawet zdjęcie portu od strony morza z dużą białą fasadą budynku. No nie da się tego przeoczyć.

– To tam ! – radośnie woła Edek, wskazując zabudowania na lewo przed dziobem – Widać ten biały domek – dodaje z pewnością w głosie

– Na mojego nosa to jest raczej tutaj – pokazuję zabudowę przed dziobem – Podejdziemy bliżej, to się wyjaśni. Zawsze możemy odbić tam, gdzie mówiłeś.

Im bliżej podpływamy, tym mniej wiemy. Zmierzcha już wyraźnie, a o wchodzeniu w nocy raczej nie ma mowy. Zabrania tego nowicjuszom locja, która ponadto twierdzi, że „wejście jest widoczne dopiero w ostatniej chwili”, co bynajmniej nas nie pociesza. Kiedy zaczynamy się już powoli oswajać z ponurą myślą, że noc przyjdzie nam spędzić na morzu, w ostatnich promieniach słońca dostrzegamy pędzący z północy „Bornholm Express”, białą strzałę, której bliźniaczkę widzieliśmy wcześniej na Christians?. Mknie toto wzdłuż brzegu w odległości, którą nawet dla naszej małej łódeczki uznałbym za niebezpieczną ze względu na skaliste dno. W pewnym momencie statek zwalnia, a po chwili… znika ! Przecieramy oczy ze zdumienia.

– Tam musi być wejście – powraca nadzieja – Edziu, łap lornetkę i przyjrzyj się dokładnie.

Edkową obserwację ułatwia fakt, że Expres po około 10 minutach wypływa z portu i kieruje się na południe.

– E, jak taki kolos tam wchodzi, to dla nas to będzie pikuś – śmiejemy się, czując już końcami podniebienia smak zimnego piwa w porcie.

W główkach ponownie przecieramy oczy ze zdumienia.

– I ten kolos tu wchodził ? To przecież niemożliwe ! – drapiemy się w głowę nie bez kozery.

Wejście nawet dla naszej łupinki jest dosyć karkołomne, zwłaszcza przy fali przybojowej, która nie bardzo ma się nawet gdzie rozbijać. Kiedy już pokonujemy kanał portowy i usiłujemy wpłynąć do zewnętrznego basenu, przecieramy oczy po raz trzeci.

– I to ma być to słynne Allinge ? Przecież to chyba Rowy już są większe ! – nie możemy się nadziwić.

Faktycznie, basen jest mikroskopijny, a cumuje w nim na oko jakieś 40 jachtów i to bynajmniej nie małych. Jednokadłubowe i katamarany, duże i „wypasione” tłoczą się burta w burtę, pozostawiając jedynie wąziutki przesmyk do manewrowania.

– Oj, coś mi się widzi, że my tutaj Edziu nie porządzimy – wyrażam swoje obawy.

Ale oto pojawia się światełko w tunelu. Jest jeszcze basen wewnętrzny, odgrodzony zaporą, jako rezerwowy w razie sztormów. Tym razem furta jest otwarta, a basen jest wypełniony tak samo szczelnie, jak zewnętrzny. No, prawie tak samo. Dostrzegamy bowiem półtorametrową szczelinę między dwiema mniejszymi łódeczkami i delikatnie próbujemy się wcisnąć.

– Przecumuj jedną bardziej na lewo, drugą bardziej na prawo, a ja je jeszcze trochę rozepchnę i powinno się udać – z nadzieją polecam załodze.

I faktycznie, po przeniesieniu łódkom cum na sąsiednie pachoły robi się akurat tyle miejsca, że wciskamy się na styk. Większa łódka nie miałaby szans.

Zatłoczony port w Allinge

Zatłoczony port w Allinge

Nie jest jeszcze całkiem ciemno, więc szybko idziemy na mały rekonesans. Miasteczko, jest faktycznie urokliwe i chyba nie na darmo uchodzi za port dla koneserów. Pomijam już fakt, że cumujące jachty mają z całą pewnością bardzo zamożnych właścicieli. Cały ten port sprawia wrażenie ekskluzywnego. Prawie przy nabrzeżu natykamy się na auto, na którego widok niejeden hobbysta piałby z zachwytu. Lat musi mieć ze setkę, a w stanie jest na tyle idealnym, że nawet dębowe szprychy kół nie wyglądają na zżarte przez korniki.

Zwiedzamy więc miasteczko przez godzinkę. Robi się już zupełnie ciemno, więc wracamy na „Monique” i kładziemy się spać. Dzień był długi i pełen wrażeń, śpimy więc jak niemowlęta.

 

Tags: rejs

Category: Spis treści, Na wiatr

Komentarze (0)

Trackback URL | Comments RSS Feed

Brak komentarzy.

Zostaw komentarz

WP Like Button Plugin by Free WordPress Templates