Z Edkiem i Monique dookoła… cześć 2

…jeszcze nie świata

Dzień pierwszy, 31 lipca 2011 – niedziela

I tak oto nadszedł ten krótko oczekiwany dzień. Ponieważ Czesia i Ewelina zapragnęły pomachać nam na pożegnanie a przy okazji zlustrować nasz pojazd, przesunęliśmy wyjazd do Ustki na 9 rano. Uznałem, że tak późna godzina wypłynięcia niczym nam nie grozi. W planie na ten dzień było pokonanie jedynie odcinka do Kołobrzegu. To był bardzo optymalny wariant. Cały dzień trzymać się brzegu, leniwie, bez szaleństw, a potem pod wieczór zwrot na północ i po krótkiej nocy znowu spokojnie za dnia dopłynąć do Bornholmu, mając wyspę przez prawie cały dzień w zasięgu wzroku. Gdybyśmy płynęli za szybko, w perspektywie czekał nas spacerek uliczkami Kołobrzegu, gdybyśmy płynęli za wolno, planowałem nieco wcześniej odkręcić na północ. Ten plan był perfekcyjny, po prostu nie miał słabych punktów.

Rano sprawdzam w necie prognozy. Cały tydzień właściwie idealny. Tylko dlaczego akurat dzisiaj wieje idealnie z północy ? No i północny kierunek utrzyma się co najmniej 2 dni. Na krótką sekundę robię marsową minę, żeby następnie uznać, że nie ma co martwić się na zapas.

Zajeżdżamy do portu. Łódka zachęcająco kołysze się przy kei. Lustracja przez Panie odbyła się bez zachwytów, widzę, że „małość” łódki wzbudza ich obawy.

– Nie pękajcie, ona tylko tak niepozornie wygląda. Naprawdę jest bardzo dzielna – próbuję wlać w ich serca odrobinę otuchy, przy gorliwym poparciu ze strony Edka

– Poza tym na falach czasami małe łódki sprawują się lepiej, niż duże – dodaję autorytatywnie, żeby rozwiać resztki wątpliwości.

Tę ostatnią teorię wyczytałem u don Jorgego, więc nie była to żadna ściema, w każdym razie nie z mojej strony. Jeżeli moje guru chciało mnie w ten sposób wpuścić w maliny i ta śmiała teoria okaże się totalną porażką, to zamierzałem się na nim odegrać w tym, albo, co bardziej prawdopodobne, w innym życiu.

Póki co, pakujemy nasze tony zapasów. O dziwo, łódka się nawet specjalnie nie przegłębia. Wciągamy dumnie naszą dziewiczą banderę, klarujemy* się i żegnamy z bosmanem:

– Kapitanat Portu Ustka, jacht żaglowy „Monique”, załoga 2 osoby, zgłasza wyjście w morze; żegluga przybrzeżna, planowany powrót za tydzień – rzucam odważnie w eter

– „Monique”, korzystnych wiatrów i powodzenia – odpowiada z troską Bosman.

Za diabła nie umiem wytłumaczyć, skąd mi się wzięła ta „żegluga przybrzeżna”, dlaczego nie podałem Bornholmu jako celu wyprawy. Wyglądało to zupełnie jakbyśmy próbowali uciec na Zachód, jak za starych dobrych peerelowskich czasów. Po namyśle dochodzę do wniosku, że prawdziwy powód był bardzo trywialny. Podświadomie przeczuwałem, że gdyby Bosman usłyszał faktyczny cel naszego rejsu, to najpierw kazałby go powtórzyć 3 razy, a potem zaaresztowałby nas w porcie, żądając świadectwa klasy, okazania tratwy ratunkowej, rac sygnałowych, zaświadczenia o zarobkach, pisemnej zgody współmałżonków itd. Wiem, że to zupełnie absurdalne, bo Bosman życzyłby nam powodzenia również, gdybym za cel podał Antarktydę. Tak więc zaczynamy rejs od małego kłamstewka. Oby opatrzność nas za to nie ukarała… W główkach machamy jeszcze dziewczynom i dzielnie wypadamy na redę. Gaszę silnik i wciągam dumnie szmaty na maszt. Zwisają trochę zbyt smętnie, jak na początek tak wspaniałej przygody. Markotna mina Edka potwierdza, że i on oczekiwał czegoś innego.

 

Dzwoni komórka:

– Może Wam podmuchać, żebyście się ruszyli ? – bezczelnie dowcipkuje Ewelina

– Ha, ha, ha, bardzo śmieszne, dziękujemy – odpowiadam. „Sama sobie podmuchaj, małpo !” – mówię w myślach,  zgrzytając zębami.

– Nic się nie bój Edek, zaraz wciągnę genuę, to na pewno ruszymy z kopyta – chwytam się mojej ostatniej, 12-metrowej deski ratunkowej.

„Z kopyta” to może rzeczywiście nieco za dużo powiedziane, ale łódka faktycznie lekko drgnęła i powolutku zaczyna oddalać się od główek. Port widzimy jeszcze zatrważająco długo, ale przynajmniej zmierzamy już do celu.

Mniej więcej do Jarosławca trzymamy się założonych planów. Równolegle do brzegu, leniwie. Lodóweczka raźno szumi, chłodząc nasze zapasy. W radiu Dragony, Unicusy i inne wikingopodobne okręty, meldują wejścia i wyjścia. Te sielskie pogawędki przerywa Bosman:

– Ostrzeżenie nawigacyjne, od środy do 2 w nocy w sobotę zamyka się strefę 6 i 6a dla żeglugi – lojalnie uprzedza nas Bosman.

– Słyszałeś Edek ? Chłopaki znowu będą się bawić w strzelanie na poligonie. Ale nam to akurat idealnie pasuje, bo w sobotę o 2 w nocy będziemy akurat wracać do domu. Chyba, żebyśmy wracali wcześniej, ale to wtedy najwyżej będziemy się martwić – bagatelizuję temat.

Za Jarosławcem patrzę na zegarek, prawie 14. Wiatr troszkę się poprawia, dwójka do trójki, ale ciągle uparcie z północy. Prognoza nie kłamała. Plany diabli biorą.

– wiesz co, Edziu, musimy chyba trochę zrewidować plany. Do Kołobrzegu pewnie na noc byśmy dopłynęli, ale przy północnym wietrze możemy tam utknąć na 2 dni. Co Ty na to, żebyśmy odkręcili leciutko na północny wschód ? Popłyniemy trochę ostrzej, ale prosto na Bornholm. Będziemy tam nad ranem – klaruję Edkowi swoją wersję nadchodzących wydarzeń

– Mnie tam pasuje, a poza tym Ty tu rządzisz – ugodowo odpowiada moja załoga.

Wykręcamy więc ostro na wiatr. Bajdewindem* łódka płynie jakby śmielej, a brzeg oddala się coraz szybciej. Wreszcie, około 18, przy powoli zachodzącym słońcu widać już tylko zarys wiatraków wokół Darłowa. To ostatnia nitka łącząca nas z lądem. Podświadomie odwlekamy maksymalnie chwilę, kiedy na horyzoncie pozostanie już tylko bezkres wody.

Ledwo znikają wiatraki, na wodzie robi się ruchliwie. Statki, kutry, z jednej, z drugiej strony. Jeden, za drugim, jak na autostradzie.

– Zbliżamy się do rutu, Edziu. To szlak żeglugowy na południe od Bornholmu, dla wszystkich statków i kutrów. To znak, że mamy już niedaleko – daję upust swojej radości

– Ten z prawej, to kontenerowiec – oświadcza Edek. – A ten to prom – dodaje, ku mojemu zdziwieniu

– A z czego wnosisz, sąsiedzie ?

– No przecież to widać – bez cienia wątpliwości oświadcza moje Oko.

Kiedy po kwadransie okazuje się, że oba statki to małe drobnicowce, Edek skrobie się w głowę:

– Słabo widać, przydałaby się lornetka

– Edziu, mówisz-masz ! Zajrzyj no do prawej jaskółki* – odpowiadam głosem dżina.

Edek jest mile zaskoczony, ja bardzo dumny. Trochę trwa regulacja, pierwsze obserwacje, na koniec pada konkluzja:

– Ty, Piotrek, przez tę lornetkę prawie nic nie widać. Moja lornetka to ma regulację, przybliżanie i oddalanie, tam to widać wszystko.

„Tylko spokojnie, policz do dziesięciu” – strofuję się w myślach, próbując uniknąć wybuchu.

– No nie, ale w sumie lepsza taka, niż żadna – reflektuje się mój partner.

Po przekroczeniu rutu zostajemy sami. Żadnych statków, żadnych świateł. Nic. Robi się jakoś nieswojo.

– A nie boisz się, że zboczymy z kursu ? – wyraża swoje wątpliwości Edek

– Spokojna Twoja, przecież mamy kompas ! – ripostuję radośnie

– Gdzie ? – nie dowierza załoga

– No, na dole, w lewej jaskółce.

I tak oto, na pokład wyciągamy pudełeczko z kompasem, prezent od syna, który dostałem zanim jeszcze stępka „Monique” ujrzała światło dzienne. Wcześniej nie był potrzebny, teraz jest jak znalazł. Znajdujemy mu optymalne miejsce przy rumplu*. Trochę trwa, zanim rozpracujemy sposób mocowania, ale w końcu kompas się kręci, wprawiając mnie w niesamowitą dumę. Teraz już na pewno nie zabłądzimy.

– Sternik, trzymaj kurs 330 stopni – bawię się w kapitana

– Tak jest, kurs 330 – bawi się w załogę moja załoga.

Nadchodzi noc. Dla mnie to nic nowego, niejedną noc spędzałem na morzu. Muszę nawet przyznać, że w nocy jedność z naturą odczuwałem zawsze wyjątkowo silnie. Zwłaszcza podczas samodzielnych wacht*, kiedy jedynym odgłosem był szum fal.

Dla Edka noc na morzu jest czymś nowym. Wiedziałem, że to twardziel, a jednak widać było, że wraz z ostatnimi promieniami słońca opuszcza go wigor i pewność siebie. Już nie dowcipkuje, w ogóle niewiele mówi.

– Nie łam się Edek, stare żeglarskie przysłowie mówi, że jak się ściemni, to się rozjaśni. Zobaczysz, wzejdzie księżyc, gwiazdy, będzie jasno, jak w dzień – próbuję nadrabiać miną.

Zresztą, jestem o tym święcie przekonany. W moich wspomnieniach z nocnych wacht zawsze świeci księżyc, gwiazdy, powierzchnia morza jest idealnie widoczna, świecąc odbitym światłem. Żagle też są doskonale widoczne. Nie ma strachu w naszym fachu !

Rzeczywistość okazuje się brutalna. Bardzo brutalna. Nie ma księżyca. Nie ma ani pół gwiazdy. Nie ma zupełnie nic. Nie widać fal, nie widać żagli, z trudem widzimy się nawzajem. „Co to ma być, do k… nędzy ?” – ciśnie mi się pod czaszką. „Dlaczego akurat dzisiaj, pierwsza nasza noc ma być tak fatalna ?” – dodaję z pretensją w myślach. A głośno mówię:

– Wiesz co, Edziu, Ty jesteś na pewno zmęczony, to się połóż, zdrzemnij trochę. Ja tu posteruję, a potem Cię obudzę. Co Ty na to ?

– Czemu nie, może być – zgadza się Edek i żwawo pomyka pod pokład.

Liczę na to, że pod pokładem opuści go mroczna atmosfera, a trochę snu podziała na niego jak panaceum. I tak zostaję sam. Oprócz tego, że jest jak w d… u Murzyna, to poza tym jest całkiem fajnie. Lampa topowa* daje mi względne poczucie bezpieczeństwa, mimo że nie dałbym złamanego grosza za to, że zobaczy ją na czas ktokolwiek poza mną samym. Wiaterek jest rześki, ale bez szaleństw. Nic nam nie grozi, więc spokojnie sobie płynę. Zbliża się północ. Mam nawet nadzieję, że uda mi się Edka przetrzymać pod pokładem do szarówki.

 

Tags: rejs

Category: Spis treści, Na wiatr

Komentarze (2)

Trackback URL | Comments RSS Feed

  1. filip says:

    stanowczo za mało (1) zdjęć z przygotowań i przelotu. no chyba że będzie osobna galeria.

  2. Henryk says:

    Pasjonujące ale co dalej?

Zostaw komentarz

WP Like Button Plugin by Free WordPress Templates