siedem godzin przygód
Autor: Marta Kolasińska
Po dwóch tygodniach rejsu po Bałtyku Północnym, przy niezbyt sprzyjających wiatrach i raczej chłodnej pogodzie miałam dosyć zimna i morza. A jednak po 5 godzinach w domu, ciepłej kąpieli i dobrej kolacji spakowałam z powrotem plecak i wsiadłam w pociąg do Kołobrzegu. Na Mantrze 31 jeszcze nigdy nie pływałam. W Kołobrzegu, w drodze ze Świnoujścia po Morskich Żeglarskich Mistrzostwach Polski, zacumował DUŻY PTAK z Gdańska. Był jedyną jednostką reprezentującą Trójmiasto i spisał się znakomicie wygrywając regaty oraz zdobywając Puchar Gryfa Pomorskiego i przechodni Puchar “Muzyka”.
Kiedy uczniowie wracali z rozpoczęcia roku szkolnego, my postawiliśmy żagle i opuściliśmy port. Przy dużej fali i wietrze z NE, osiągającym momentami ponad 40 węzłów, halsowaliśmy w kierunku Łeby. Cała załoga na balaście, non stop oblewana wodą, której temperatura była tylko nieco wyższa niż temperatura powietrza. Ciężkie chmury na niebie i ściany deszczu otaczające nas zewsząd. Czy zdążymy przed nimi uciec, czy też któraś nas dopadnie?
Po pięciu godzinach na balaście jestem przemoczona i zmarznięta. Marzę tylko o gorącym prysznicu. W końcu zostawiam chłopców na pokładzie i schodzę pod pokład ogrzać się trochę, pamiętając, iż mam się “dobrze zaształować”, żebym przy zwrocie nie zrobiła sobie krzywdy. Przytulam się do lekko wilgotnego spinakera i próbuję się zdrzemnąć, gdy wjazd w falę wyrzuca mnie do góry. Twarde lądowanie i decyzja, żeby się jeszcze mocniej trzymać. Nagle słychać trzask i chrobot – pękł bloczek szota genuy. Około pierwszej nad ranem przy prądzie i fali praktycznie uniemożliwiającej wejście w główki wchodzimy do Darłówka. Specjalnie dla nas otwierają most i cumujemy po lewej stronie kanału. Szybki klar na łódce i kolacja – wszyscy umierają z głodu. Moja radość nie ma granic, gdy po wejściu do baraku odkrywam prysznic z ciepłą wodą.
Eol nie był dla nas zbyt łaskawy. Ze względu na kierunek i siłę wiatru musieliśmy zostać w Darłówku. W środę już z lepszą prognozą (wiatr z W do 15 węzłów) ruszamy dalej. Zaraz za główkami chłopcy stawiają spinakera i płyniemy jakieś 10 węzłów. Chwila relaksu na pokładzie po wydarzeniach poprzedniej nocy. Humory wszystkim dopisują, szczególnie na myśl, że zatrzymamy się w Łebie na obiad.
Postój wyszedł nam dłuższy trochę niż posiłek, ale w sztilu nie miało sensu opuszczać portu. Rano znowu zmiana i wieje z W, potem ma skręcać na NW, czyli dla nas idealnie. Znowu baksztag i spinaker do góry. Chwila grozy, gdy łódka kładzie się – to zbyt wolno wybrany nawietrzny szot spinakera.
U nas obyło się bez awarii, ale inni mieli mniej szczęścia. Na lewym trawersie coś widać. To jacht ze złamanym masztem, żagle moczą się w wodzie. Szybka komenda – zwrot, spinaker dół – płyniemy sprawdzić, czy nie potrzebują pomocy. Okazuje się, że to jacht ze szkoły żeglarskiej Skipper, płyną na silniku i już zawiadomili o awarii, więc pomoc im niepotrzebna. Odpadamy, stawiamy spinakera i odpływamy. Przy wietrze 19 węzłów płyniemy ponad 13 knotów. Mamy też chwilę czasu na sesję zdjęciową – póki jest słońce i płyniemy pełnym kursem. Zaraz za Helem prognoza okazuje się niezbyt korzystna – do Gdyni czeka nas bajdewind. Wszyscy na balast, tym razem nikt nie narzeka, bo w domu czekają suche ciuchy. Już widać Gdynię. Z niedowierzaniem patrzymy na zegarki: z Łeby wyszliśmy o 10 rano, w Gdyni byliśmy o 17.08. Klar na łódce i sesja zdjęciowa. Trzeba uwiecznić nagrody, zwycięską załogę i jacht.

Zwycięska załoga - od lewej stoją: Krzysztof Rosiński - taktyk/trymer grota, Marcin Banaszek - trymer, Marcin Sierpiński, Mateusz Kotarski - dziobowy, Tomasz Rupiński - fałowy, Krzysztof Paul - sternik
fot. Marta Kolasińska, Krzysztof “Łysy” Rosiński
Category: Spis treści, Na wiatr
Komentarze (0)
Trackback URL | Comments RSS Feed
Brak komentarzy.