OSA – pierwsze loty

Od dłuższego czasu, prace przy Osie dreptały w miejscu. W pewnym momencie, stanęliśmy pod ścianą. Na pracę mieliśmy czas jedynie w weekendy – i to też nie wszytskie – a prace wykończeniowe we wnętrzu wymagały, narzędzi, których nie mieliśmy. Jesienią 2008 postanowiliśmy poszukać w okolicy warsztatu szkutniczego, który ukończy jacht. Znalazł się taki w Rybniku. Ustaliliśmy ze szkutnikiem, że przywieziemy mu łódkę w lutym. Po wizji lokalnej w moim garażu, pan Grześ ocenił optymistycznie, że w dwa miesiące uwinie się z robotą. Radość nasza nie miała końca. W prawdzie urlopy na Mazurach w tym roku nie były planowane, ponieważ zakładaliśmy, że od maja do mniej więcej końca października, a może i dłużej, każdy weekend będziemy sobie żeglować i trymować Osę na Zalewie Rybnickim… Wyjdą wtedy wszystkie „choroby wieku dziecięcego” prototypu, usuniemy je i na następny sezon, wywieziemy na Mazury opływaną i wytrymowaną łajbę. Zalew Rybnicki powstał chyba w 1972 roku jako system chłodzenia pierwszej części elektrowni „Rybnik”. Woda jest tu ciepła i w swej historii akwen zamarzł chyba tylko raz. Żagle widuje się tu i w grudniu. Sam w 74 wywaliłem się tu na Hornecie, w czasie śnieżycy towarzyszącej Regatom Barbórkowym. Zresztą nie ja jeden. Nikt nie miał za bardzo ochoty wyłazić z ciepłej wody na mróz. Plany planami, a życie pisało już nieco inny scenariusz.

Dwudziestego lutego tego roku rozpoczęliśmy operację „Transport”. Rozpisywanie się o tym w detalach wymagało by kilku odcinków. W dużym skrócie to wyglądało tak: Tego dnia były silne opady śniegu. Przyjechał najpierw dźwig. Ten sam, który w 2005 r.obracał nam kadłub. Uznaliśmy to za dobry znak. Szybko okazało się, że wcale nie jest dobry, jak po pół godzinie, zamiast zamówionej lawety, przyjechał ciągnik siodłowy z 15-metrową naczepą. Czymś takim nie da się na mojej ulicy nawrócić. Rozpoczęliśmy wyciąganie Osy z garażu. Drzwi garażu mają w świetle 2,85 m a kadłub Osy ma szerokość 2,84 m.  Po 5 mm na stronę wystarczyło. „Tir” od wjazdu na ulicę zaczął się ślizgać na śniegu i trzeba było przerwać wyciąganie kadłuba i ciężarówkę podholować dźwigiem. Z garażu kadłub wyjechał bez kłopotów wyciągany przez dźwig za linę przewleczoną przez rufową szparę mieczową. Pod dziobem było coś w rodzaju deskorolki na kółkach z dawnego helingu. Poszło jak po maśle. Po załadunku, cały zestaw wyjechał tyłem na główną ulicę – znów holowany dodatkowo przez dźwig. Ruszyliśmy w 37-kilometrową podróż.

Warsztat mieści się w jednej z podmiejskich dzielnic Rybnika, na tyłach elektrowni. Tu okazało się, że z wąskiej ulicy trzeba wjechać między dwoma drzewami i płotem, pod kątem prostym w jeszcze węższą uliczkę w lewo, a po 30-tu metrach ostro w prawo, na posesję. Ten odcinek, jechaliśmy prawie trzy godziny. Tir manewrował bez końca, a ja z Mirkiem, odśnieżając pół okolicy i posypując drogę kilkoma taczkami popiołu z c.o. padaliśmy z wysiłku na pysk. Wieczorem było po wszystkim.

Z różnych powodów, dalsza robota zaczęła się w czerwcu. Trzeba było polaminować pokład, wyszpachlować nakładany kilka razy i szlfowany w kółko topkot, a na koniec – wypolerować. Bliscy rozpaczy, że w tym sezonie nie popływamy, ograniczyliśmy na razie zakres prac jedynie do wykończenia kadłuba z zewnątrz. Wnętrze Grzegorz wykończy zimą. W zasadzie, to w końcu lipca dało się ujrzeć jakieś efekty. (fot.2) Potem trzeba było jeszcze raz pomalować kadłub, pomalować przeciwślizgi, dopasować okucia, kosze itp. Jak to było gotowe, to spawaczowi zeszło jeszcze dwa tygodnie. Ale jacht już nabierał kształtu, i to podtrzymywało nas w nadziei, że jest bliżej niż dalej. Choć wspierani tą nadzieją zrobiliśmy sobie okolicznościową fotkę, i tak ciągle coś wychodziło, przesuwając termin wodowania o kolejny tydzień.

Ostatnim problemem, i to późnym wieczorem, przed planowanym wodowaniem stał się miecz. Zrobiłem go o 8 mm szerszy niż szerokość skrzyni mieczowej! Wstyd przyznać, ale gdybym zadzwonił do szkutnika i poprosił o sprawdzenie tego wymiaru, o tydzień wcześniej Osa byłaby na wodzie. Ale, przecież pamiętałem jakiej szerokości robiliśmy cztery i pół roku wcześniej skrzynię, a  w garażu znalazłem jakiś walający się jeszcze odręczny szkic.

Miecz był sklejkowo-obłogową skorupą o ściance 12 mm, wypełnioną zmieszanym z żywicą ołowianym śrutem (kiedyś pisałem, że miecz będzie spawany z blach). Wiele rzeczy wygląda inaczej niż wcześniej było rysowane lub planowane. Miecz ważył z 90 kg. Wjechał do skrzyni do połowy i koniec. Tego wieczora wpadliśmy na pomysł, że jesteśmy w depresji i nadużyliśmy… Grzegorz w następnym tygodniu wykonał naprędce nowy miecz, klejony z kilku arkuszy sklejki, obciążony ołowiem nieco wyprofilowany i polaminowany.

Aż wreszcie nadeszła sobota, 12 września, Roku Pańskiego 2009. Z 350 kilogramowym balastem OSA, według naszych szacunków waży 1300 kg. Dodatkowo trzeba było w nogach koi dziobowej postawić dwa wiadra z ołowianymi ciężarkami do wyważania kół (ok.120 kg) i pięć wiader żwiru.

Przyczepa, na której wieźliśmy jacht, była robiona pod Sasankę. Cięższa OSA powodowała zadzieranie dyszla przyczepy. Przyczepa była na granicy wytrzymałości. Wreszcie ciągnięta starym „Mercem” OSA ruszyła. Szczęśliwie przejechaliśmy siedem kilometrów do Klubu Żeglarskiego Kotwica, gdzie po sześciu latach i prawie pięciu miesiącach od położenia stępki, około czternastej zwodowaliśmy OSĘ. Siadła lekko na wodę, a ktoś na brzegu zawołał nawet: „Osa, Ahoj”. Obserwacja linii wodnej wykazała, że z trzema osobami w kokpicie i rzeczonym balastem transportowym, kadłub stoi na wodzie „zgodnie z rysunkami”. Zanurzenie mierzone z wysokości lustra wody w skrzyni mieczowej wyszło równe 35 cm, o dwa więcej, niż zakładałem. Wywaliliśmy żwir, ale ołów pozostał. Dobalastujemy łódź w miejscu, gdzie wypadają głowy śpiących na koi dziobowej. OSA ma sporo schowków i dużych bakist, ale też duże, zamykane Holtami powietrzne komory wypornościowe. Według dokładnie zrobionych przeliczeń, z balastem rzędu 450 kg, nawet gdyby zalać ją całkowicie wodą, przy pełnym wyposażeniu i z czterema osobami po 90 kg, będzie miała zapas wyporności (od komór i drewna jako budulca) rzędu 200 kG. W kilka osób, ciągnąc za fał z topu siedmiometrowego masztu, nie ma szans położyć jej na burcie.

Wodowanie wzbudziło też niemałą sensację, która była tym większa im bardziej do obserwatorów docierało, że maszt stoi prawie na dziobie, a z przodu kadłuba wystają dziwne konstrukcje z rur. Mimo niespotykanego dotychczas na tych wodach rodzaju ożaglowania dla jachtu turystycznego, wiele było miłych komentarzy i uwag zagrzewających nas do dalszego boju. Ktoś nawet znał już OSĘ z www.port21.pl.

A bój był ciężki. Wprawdzie mieliśmy już raz otaklowaną łódkę „na sucho”, ale nie był jeszcze stawiany grot. Nie zdało egzaminu okucie szpony gafla. Zaciął się na wysokości salingów i trzeba było kłaść maszt (kolejny raz). Za to, przy jego wysokości jeden chłop kładzie go i podnosi bez problemu.

Klinujący się pełzacz okucia zastąpiliśmy na razie zwykłym dużym pełzaczem z żagla i dodaliśmy kontrafał- gdyby ciężko schodził w dół. Zmieniliśmy też zaczep gardafału, dając go jak najbliżej masztu. Wreszcie postawiliśmy żagiel.  Stawia się lekko, przy maszcie tym bardziej, że gafel z półwęglowego masztu od deski surfingowej waży 2,5 kg. Gorzej stawia się grota z kokpitu, ponieważ dochodzą opory z dwóch par rolek na pokładzie. Fały, z racji posadowienia masztu, idą po półpokładach, a nie, jak w slupie, po dachu kabiny. Można za to z kokpitu sprawnie go zrzucić. Pomaga w tym kontrafał. To ta niebieska linka po lewej burcie. Nowy miecz jest za lekki i nie tonie. Na razie zaparliśmy go listwą w skrzyni w pozycji „dół” i zamocowali ściskiem stolarskim. W między czasie zdechł i tak słaby wiatr i zaczęło szarzeć. Umówiliśmy się na niedzielę rano. W niedzielę taklowanie poszło sprawnie i po oddaniu cum, przy wietrze o sile około 0,5°B i asyście zebranych uczestników kursu żeglarskiego zaczęliśmy oddalać się od brzegu. Mimo słabego wiatru łódka bez kłopotów halsowała i szła ostrzej, niż się spodziewałem. Kilka razy „przywiało 1”. Wtedy OSA dość żywo przyspieszała. Szybsze wtedy były tylko dwie Sportiny i nieźle „wypasiony” Star, ale one mają lepszy stosunek powierzchni żagla do ciężaru. W ogóle, Star to żyleta.

Jak widać na zdjęciach, nienajlepiej układa się grot. Musimy dać nieco większy luz na dolnych listwach, poprawić żmijkę na liku górnym i w ogóle popracować nad trymem. Z grotem odkryliśmy już na początku jeszcze jeden problem. Otóż nie da się położyć gafla bez wyjęcie dwóch górnych, poziomych listew. Trzeba będzie je zastąpić krótszymi, sięgającymi mniej więcej do połowy profilu żagla w tych miejscach. Nie wiemy natomiast, jak w tym przypadku zachowa się lik tylny. Musimy jeszcze na pewno poeksperymentować.

Przy tej sile wiatru trudno jest cokolwiek powiedzieć o nawietrzności lub zawietrzności i w ogóle obiektywnie ocenić właściwości nautyczne jachtu. Skoro jednak ze trzy czy cztery razy żeśmy odbili i przybijali do kei to znaczy, że jakoś żegluje…

Przy wspomnianej już „jedynce” i kursie na półwietrze opuściłem na chwilę rufowy miecz. Dało się odczuć lekki spadek siły na rumplu. Na pewno trzeba będzie zamknąć od spodu skrzynię mieczową, bo jak łódź płynie szybciej, strasznie się w niej „gotuje” woda co świadczy o dużych oporach. Liczę na to, że jesienią wreszcie trafimy na jakąś „trójkę” i wtedy coś więcej będzie można o OSIE powiedzieć. Już mamy listę pewnych poprawek, jakie należy wprowadzić w takielunku. Między innymi zmniejszyć pochylenie masztu. Na razie możemy rzec tylko tyle, że OSA jest piękna, i już.

Historię jachtu można śledzić w cyklu artykułów Michała Affanasowicza publikowanych na łamach www.port21.pl

Tags: jacht turystyczny, jachty drewniane, jachty z drewna

Category: Spis treści, Na wiatr, Budowa jachtu

Komentarze (0)

Trackback URL | Comments RSS Feed

Brak komentarzy.

Zostaw komentarz

WP Like Button Plugin by Free WordPress Templates