Nomadzi wybrzeża, część 4
Kurs meteorologii
Pierwszym obrazem, jaki zobaczyłem, obudziwszy się rano, była sylwetka Janusza w wejściu namiotu.
– Morze przyszło do nas! – oświadczył radośnie.

cywilizacji: polinezyjską łódź ciągniętą przez wielką, żółtą maszynę. Nasze nowe miejsce pobytu znajdowało się tuż przy wydmach, mieliśmy nadzieję, że morze nie dotrze aż tak daleko.


Wiatr i fala nie pozwoliły na razie myśleć o dalszym rejsie. Dzień minął przy typowej, nadmorskiej, wietrznej pogodzie, pod niebem, pokrytym rzędami poszarpanych, skłębionych chmurek. Pod wieczór na horyzoncie pojawiła się flota pancerników: rząd wielkich, rozbudowanych cumulonimbusów chłodnego frontu. Mogliśmy podziwiać, jak kolejne chmury rozbudowują się, uzyskując charakterystyczne kształty kowadeł, wyliczać, na jaką wysokość się wznoszą (wychodziła imponująca grubość 10 kilometrów) i zastanawiać się, jak to będzie wyglądało, kiedy front do nas dotrze. Jednak nie dotarł. Szereg przedefilował nam przed nosem i odpłynął na zachód, tylko ostatnia z chmur zahaczyła nas brzegiem i poczęstowała krótką ulewą. Noc minęła spokojnie.


Następnego dnia po froncie zostały już tylko drobne strzępki, które zresztą zaraz się rozwiały. Dzień zrobił się bezchmurny, ale nie upalny – nadal silny wiatr chłodził skutecznie, a fala wcale się nie zmniejszyła. Po południu od wschodu nadciągnęła kolejna atrakcja: wysoka kurtyna stratusa, poprzedzająca rządek małych cumulusików. Typowy, podręcznikowy front ciepły. Nie byliśmy nim zachwyceni, bo mógł on oznaczać następne trzy dni deszczu. Tymczasem znowu mieliśmy szczęście – front przedefilował przed nami podobnie jak wczorajszy chłodny, uraczył wspaniałą grą barw w czasie zachodu słońca i lekko tylko pokropił samym końcem chmur.


Wyświadczył nam też przysługę: uspokoił wiatr i fale, następnego ranka woda wydawała się, w porównaniu z minionymi dniami, niemal płaska. Można było ruszać w drogę.
Usteckie atrakcje
Ustka przywitała nas smutną wiadomością: o śmierci Edwarda, kolegi, który podejmował Janusza i mnie kilka lat temu, w czasie pierwszego rejsu Pjoa. Nakręcił wtedy świetny film z krótkiej żeglugi, akurat w bardzo podobnych warunkach jak te, przy których dotarliśmy tym razem do Ustki.
Wówczas jednak wylądowaliśmy po zachodniej stronie kanału portowego, teraz po wschodniej – uzdrowiskowej, acz dość daleko od centrum. Do gastronomii w dużym wyborze był kawałek drogi spacerkiem, ale warto było się fatygować: świetnie zrobiona ryba, wcześniej bardzo dobra zupa rybna, a na koniec “kontra” – świeżutkie placki ziemniaczane wynagrodziły wszelkie trudy. Śniadania jedliśmy zaś w “zaprzyjaźnionym” barze tuż przy wyjściu z plaży. To miłe, że już drugiego dnia byliśmy tam rozpoznawani i traktowani bardzo sympatycznie, zwłaszcza kiedy przychodziliśmy jako jedyni goście na herbatę o ósmej rano.
Ustka, zadbana i gwarna, robiła dobre wrażenie. Powłóczyliśmy się po mieście, kupiliśmy prowiant na następne dni, zawitaliśmy też do księgarni. Reto znalazł jakąś książkę po angielsku, ja wypatrzyłem wspomnienia Steve’a Callahana z dwumiesięcznego dryfowania tratwą przez Atlantyk po rozbiciu jachtu. Niezwykła historia – a Steve jest w pewnym sensie naszym znajomym: podobnie jak Reto, Janusz i ja, pisuje czasami na internetowej liście dyskusyjnej Proafile.
Zwiedzając miejscowość, nie mogliśmy oczywiście ominąć portu. Przez chwilę patrzyliśmy na fale, rozbijające się na główkach falochronu, utwierdzając się w pewności, że na razie nie powinniśmy wychodzić w morze. Potem z uznaniem obejrzeliśmy, jak do portu wchodzi kuter, wożący ludzi na krótkie rejsy w morze. Kuter ten mijaliśmy nieco wcześniej, kiedy jeszcze stał w porcie, a jego szyper namawiał gawiedź do udziału w przejażdżce. Spróbował skusić także nas:
– Panowie, spróbujcie. Zaj…ście jest na fali!


Spojrzeliśmy po sobie z Grzegorzem i wybuchnęliśmy niepohamowanym śmiechem. Po chwili dołączył do nas Reto, gdy przetłumaczyliśmy mu słowa szypra. Ten patrzył się na nas dziwnie. Rzeczywiście – zreflektowaliśmy się – nie ma się z czego śmiać, mówił szczerą prawdę. Sami wiedzieliśmy najlepiej, jak jest na fali…
Większą część dnia spędzaliśmy jednak na plaży. Prawdę mówiąc, jest to dość nudny sposób spędzania czasu i zawsze podziwiałem niestrudzonych plażowiczów, którzy dzień w dzień przychodzili rano z całym majdanem i spędzali wiele godzin, smażąc się na słońcu. Reto podziwiał ich z jeszcze jednego powodu: bywając wcześniej nad Adriatykiem, uważał obecną, chłodną i wietrzną pogodę za absolutnie nieodpowiednią do plażowania. On sam miał na sobie spodnie od sztormiaka i polar, a i tak raczej szukał schronienia za kadłubami łodzi. Był więc pełen uznania dla ludzi, z samozaparciem korzystających z każdego promienia słońca, żeby złapać choć trochę opalenizny.


Oczywiście, w ramach porannej toalety kąpaliśmy się w morzu. Przy półtorametrowej fali była to niepowtarzalna atrakcja. Pamiętam podobne wrażenia z dzieciństwa, rzecz jasna przy znacznie mniejszych falach, ale i ja byłem wtedy nieduży. Teraz wszystko urosło proporcjonalnie i można było jak dawniej odczuwać siłę żywiołu. Czasami udawało się zabrać z falą, płynąc w stronę brzegu, i zakosztować “body surfingu”. Kiedy indziej prąd orbitalny obracał człowiekiem we wszystkie strony, tak że traciło się orientację i dłuższą chwilę zajmowało trafienie z powrotem na powierzchnię. Wreszcie, trzeba było nieźle się napracować, żeby dopłynąć z powrotem do brzegu wbrew powrotnemu prądowi. Przy odrobinę większej fali każda z tych przyjemności mogła być już niebezpieczna, teraz była tylko fascynująca, chociaż i nieco męcząca.

Wiele godzin spędziliśmy na rozmowach – o wszystkim. O łodziach i polinezyjskiej żegludze, o różnych ciekawych pomysłach żeglarskich (rysując odpowiednie schematy patykiem na pisaku), o polskiej husarii i o nazewnictwie narzędzi (w zeszłym roku Reto zwrócił uwagę na polskie słowo “prysznic”, tym razem zachwyciła go nazwa “krajzega”), próbowaliśmy też, z różnym skutkiem, tłumaczyć na angielski stare kawały.


fot. Janusz Ostrowski, Grzegorz Korczyński, Krzysztof Mnich
Category: Spis treści, Na wiatr
Komentarze (0)
Trackback URL | Comments RSS Feed
Brak komentarzy.