Nomadzi wybrzeża, część 2
Długi przelot
Żegluga drugiego dnia była bardzo spokojna i leniwa. Wiatr z połówki, niewielka fala, słońce na bezchmurnym niebie. Proa żeglowały powoli, mijając kilometry pustych plaż, upstrzone tu i ówdzie kolorowymi plamami miejscowości wypoczynkowych. Wkrótce minęliśmy farmy wiatraków i falochron portu w Darłowie. Zaraz potem ujrzeliśmy pierwsze – i prawdę mówiąc jedyne w czasie naszego rejsu – przejawy ludzkiej aktywności na morzu.


Kolejny jacht, tym razem pod żaglami, zbliżał się z przeciwka, wyraźnie kierując się w stronę portu. Wkrótce minęła nas dziwna konstrukcja, przypominająca z daleka sylwetką lotniskowiec eskortowy z czasów wojny – chyba kuter wędkarski, a w końcu – ładny, stylowy kecz z brązowymi żaglami. Takie spotkanie tradycyjnych statków z różnych stron świata zdarza się rzadko i zawsze raduje.

Nasz żagiel, rozpięty na dość ciężkich rejkach, w ogóle kiepsko by pracował przy słabym, pełnym wietrze. W takich warunkach ktoś z załogi wypychał bom ręką, nogą lub pagajem jak najdalej za burtę. W Łazach Janusz wymyślił więc “patent”: kawałek długiego drąga, który można było stabilnie wetknąć między bom a kadłub Mata pjoa. Zlecił mi wykonanie owego urządzenia. Efektem był kijek z krótką poprzeczką, przypominającą ekwipunek hiszpańskiego pikadora i mającą ten sam cel – zapobieganie zbyt głębokiemu wbijaniu się końcówki. Koniec kijka wchodził bowiem w upleciony ze sznurka pierścień, zamocowany do bomu obok szota. Urządzenie bardzo nam się przydało, zwalniając z konieczności ciągłego przytrzymywania żagla.
Było już późne popołudnie, kiedy osiągnęliśmy cypel Jarosławca. Dalej aż do Ustki ciągnął się poligon wojskowy, którego przebycie przy słabnącym wietrze było nierealne. Decyzja była więc oczywista – lądujemy w Jarosławcu. Oczywiście nie na kamienistym cyplu, tylko nieco dalej, na plaży.
Plaże za przylądkiem były, jak w wielu miejscach nad Bałtykiem, chronione ostrogami. To dosyć nieprzyjemne przeszkody dla naszych łodzi – nie utrudniają lądowania, ale przy próbie wyjścia w morze następnego dnia mogą okazać się przykrą niespodzianką. W Jarosławcu ostrogi kończyły się w pewnym miejscu, dalej był pas czystej plaży, kanałek… a po drugiej stronie już poligon. Pole manewru nie było duże, tym bardziej, że fala wyraźnie się wybudowała i straszyła przybojem – niewielkim, ale wystarczającym do zamoczenia wnętrza łodzi.


Kubek nawigacyjny
Wspólne obozowanie na plaży ma swój niepowtarzalny urok. Miękkie posłanie z piasku, który idealnie dopasowuje się do krzywizn ciała, rano kąpiel w Bałtyku, śniadanie przygotowane z zabranych zapasów i spożywane z użyciem pokładu proa jako bufetu, pakowanie rzeczy – i w drogę…

Każda z nadmorskich miejscowości ma swój specyficzny klimat. Mielno, Unieście i Łazy to wielka “imprezownia” dla Koszalina i okolic. Tłoczne, hałaśliwe i nieco jarmarczne miejscowości z ulgą zostawialiśmy za rufą. W Ustce będzie nieco inaczej. Też oczywiście wczasowisko, ale i port, i żeglarze, i bądź co bądź miasteczko, co w sumie daje bardziej urozmaicone wrażenia. Jarosławiec z kolei jest jedną wielką miejscowością kolonijną.
Gdziekolwiek się ruszyliśmy, wszędzie pełno było grup młodzieży w wieku szkolnym, a i lokalne atrakcje były wyraźnie dostosowane do potrzeb.

się ten, na którym namalowano schematyczną mapkę całego polskiego wybrzeża. Przypomniałem sobie, że Reto narzekał na brak map – lepsza taka pomoc nawigacyjna niż żadna.
Jakoż po rejsie kubek trafił w ręce Reto. Może wykorzysta go i w przyszłym roku?
fot. Reto Brehm, Janusz Ostrowski, Grzegorz Korczyński, Krzysztof Mnich
Category: Spis treści, Na wiatr
Komentarze (0)
Trackback URL | Comments RSS Feed
Brak komentarzy.