nie tylko kingsize

| 14/07/2003 | 0 Komentarzy

Autor: Grzegorz Wilkin

To już dwudziesty rok, jak bujam się po mazurskich jeziorach na różnych łódkach. A ile wspomnień?! Gdzie by się nie popłynęło to – a pamiętasz… Choć woda niby ta sama, to jednak zmian wiele (za wyjątkiem śmieci i kup na brzegach). A na wodzie i na przystaniach – przegląd nowości i piękności – Tanga, Pegazy, Sportiny, i nie widać pomiędzy nimi nic mniejszego. A przecież małe jest piękne.

Przypomnijmy sobie, że w czasach, gdy Venus zdawała się luksusem, a MAK-707 niedościgłym marzeniem, pływało po Mazurach wiele mniejszych łódek. Myślę tu o małych łódkach kabinowych. Zaczęło się od różnych dziwnych wynalazków – budowano kabiny na otwartopokładowych łódkach. Spotykałem np. łódkę o nazwie O’RANY to był Pirat (kto teraz wie co to był Pirat) z kabiną, wysoką w środku na jakieś 70 cm. Nową jakość stanowił Kaczorek, sklejkowa łódka zaprojektowana razem z przyczepą do transportu za samochodem. Gdy upowszechniły się laminaty, popularne stały się Inki i seryjne Bezy-2. Te łódki zapewniały już minimum komfortu w kabinie nawet dla dwóch dorosłych i dziecka. I miały jedną zaletę – do ich budowy potrzeba było mniej materiału, czyli były tańsze!

Ja również zostałem „jęty szałem” budowania mojej własnej łódki. Okazyjnie trafiła się skorupa Bratka 435 konstrukcji Andrzeja Skrzata. Po uzyskaniu wszystkich praw do budowy, czyli nabyciu oficjalnych planów (to tak do wiadomości konstruktora), zacząłem… Nie chcę tu opisywać podchodów w celu zdobycia żywicy, maty, sklejki (na jaskółki poszły plecy od przedwojennej szafy), pleksi etc. Już po 3 latach budowania, a właściwie 3 sezonach, bo szkutnia była pod mostem Łazienkowskim w Warszawie (od tej pory nienawidzę gołębi), w gościnnym Międzyszkolnym Ośrodku Sportowym mogłem zwodować swoją łódkę. Nie ma chyba większej radości dla żeglarza, niż kiedy dzieło jego rąk po raz pierwszy oddycha pełnym żaglem…

Na początku było trochę strachu. Nawet po Orionie to było takie małe…. A żagle duże – wyszło ponad  12 m2 (mierzone po likach). Ale już po chwili okazało się, że łódka ma klasę. Rwie do przodu aż miło i z wiatrem i na wiatr. Już w drugim sezonie odważyliśmy się na Śniardwy, a Śniardwy jak to Śniardwy. Zawiała „piątka” (chyba było tyle, bo zrywało pianę z grzbietów fal) i też dawało radę. Wspaniały był ten kontakt z wodą, wystarczyło wystawić rękę, aby poczuć pęd łodzi, tęgi napór na dłoń. Dzięki niewielkiemu zanurzeniu i stosunkowo krótkiemu masztowi otworem stały dla nas zatoczki, do których „prawdziwe” jachty obawiały się zawinąć. Na biwakach odwiedzały nas wydry, kuny, piżmaki, itp. nigdy wcześniej nie widziane w naturze stwory.

Co było trudniejsze? Zorganizowanie się na łodzi. Turystyczne pływanie, połączone z biwakowaniem na łodzi, wiąże się z wożeniem różnych klamotów, a te trzeba przekładać, układać i oczywiście zawsze jest ich za dużo. Już po pierwszym sezonie zorientowaliśmy się, że namiot na bomie jest niezbędny. No bo jak inaczej ugotować nieśmiertelną „gilajlę”, czyli  makaron z konserwą, gdzie suszyć mokre sztormiaki, a czasem i inne ciuchy.  Nauczyliśmy się oceniać warunki pogodowe – łódka mogła pływać praktycznie w każdą mazurską pogodę, ale w pewnych warunkach zaczynały występować problemy z wykonaniem zwrotu przez sztag, po prostu łódź nie mogła przeciąć linii wiatru, a skutkiem tego nie dawało się płynąć tam, gdzie byśmy chcieli. Problem ten występował przy dużej fali.

 

Inne problemy były częściej natury portowej – cumujące burta w burtę inne, większe jachty przy jakimkolwiek zafalowaniu zwykle próbowały miażdżyć nam nadburcie, a pasjonaci motorówek często uniemożliwiali gotowanie (ekwilibrystyka z gorącym garnkiem i kuchenką na butli gazowej w bujającym się kokpicie jest zabawna, ale głównie dla widzów). Faktem jest również, że na tak małej jednostce zwykłe przemieszczenie się załoganta z burty na burtę (a zwłaszcza armatora) powodowało znaczne przechyły. W śluzach towarzystwo większych łodzi też stwarzało czasem problemy. Te wady były rekompensowane przez łatwość wodowania łodzi praktycznie z każdego w miarę twardego i łagodnego brzegu oraz  łatwość holowania łódki, nawet za maluchem.  Silnik, to zawodne, śmierdzące i hałasujące przekleństwo Mazur, nie był potrzebny. Dwa pagaje i młody u steru (wtedy 5–letni) pozwalały na sprawne przemieszczanie się tam, gdzie nie można było użyć żagli.

Tak więc nie bójmy się turystyki na małych łódkach. Zrobione tak jak trzeba są one równie bezpieczne jak duże, a umożliwiają bliższy kontakt z wiatrem i wodą, czyli tym, co powszechnie nazywamy przygodą. Wszystkich, którzy marzą o własnej jednostce namawiam – rozejrzyjcie się po przystaniach i na ich zapleczach. Może stoją tam jakieś Bezy, Bratki, Inki, Maki 444 i temu podobne drobnoustroje, z których właściciele nie korzystają, a może będą chętni do odstąpienia ich za rozsądną cenę „nawiedzonemu żaglami”.  Na jeziorach będzie weselej – bo przecież „małe jest piękne”.

Autor jest armatorem jachtu Bratkek 435 – VJ 461, BYSTRA

dane techniczne:

długość 3,65 m
szerokość 1,6 m
zanurzenie 0,15/0,65 m
wyporność 280 kG
pow. żagli 10 m2

Andrzej Skrzat narysował kilka Bratków. Pierwszy z 1974 roku miał 3,65 m długości (dwie wersje – z kabiną i bez), w 1975 pojawił się drugi model o długości 4,35 m (ten właśnie opisywany jest w artykule). Bratek był także produkowany seryjnie – miał on 4,5 m długości.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zapraszamy do dzielenia się na łamach magazynu Port21.pl wiedzą i doświadczeniami w zakresie budowy, eksploatacji i utrzymania małych jachtów. Pod adresem redakcja@port21.pl czekamy na Wasze teksty i zatrzymane w kadrze chwile z budowy, wodowania czy eskapad…
Redakcja

fot. archiwum autora

rys. Stefan Ekner

Tags: Bez, Bratek, Inka, Kaczorek, Mak, Orion, jacht, mały jacht kabinowy

Category: Spis treści, Technika

Komentarze (0)

Trackback URL | Comments RSS Feed

Brak komentarzy.

Zostaw komentarz

WP Like Button Plugin by Free WordPress Templates