Łódź na skalę naszych możliwości część 3
Rok, najmniej rok! To jest sprawa…
Kadłub wyglądał może jak łódź, ale nie podzielałem radości Stefana. Do Dni Morza pozostało niewiele czasu, a do zrobienia było jeszcze mnóstwo. Na dodatek nadal nie przyjechał drugi zestaw sklejki! Wieczorem zrobiłem obliczenie czasu – okazało się, że nie mam szans zdążyć, chyba, że poświęcę na budowę całe dnie i będę miał kogoś na stałe do pomocy.
A więc – tydzień urlopu w pracy i telefon do Władka, ojca mojej “lepszej połowy”. Mamy na swoim koncie parę wspólnych prac, między innymi remont naszej rodzinnej łajby, dobrze się więc dogadujemy przy robocie. Byle tylko się zgodził… ku mojej dużej uldze, zgodził się i praca ruszyła z kopyta.
Przede wszystkim trzeba było zmontować pływak. Technologia taka sama jak przy kadłubie, tylko rozmiary odpowiednio mniejsze i jeszcze trudniej podejść z klejem do końcówek dziobów. Zamiast podłogi pływak miał być pokryty pokładem z cienkiej sklejki. Odpadał więc kłopot z pasowaniem, wystarczyło potem obciąć naddatki. Problem był inny: w czasie wyginania sklejki jej łączenie “w puzzla” zaczęło niebezpiecznie trzeszczeć. Musieliśmy więc dogiąć centralną część pokładu przy użyciu odcinków listewek i ścisków stolarskich, tak aby nie obciążać złącza. Pokład przykleiliśmy do listew burtowych pływaka klejem poliuretanowym i przykręciliśmy mosiężnymi wkrętami. Nie jest to może technologia polinezyjska, ale gwarantowała szybkie wykonanie.
Najbardziej pracochłonne okazało się uszczelnianie i obklejanie poprzeczek. Krawędzie podłogi w kadłubie, pokład pływaka na wysokości wsporników, łączenia poprzeczek ze wspornikami, kołki pełniące rolę sztagowników, wszystko to należało zabezpieczyć spoiną z kleju epoksydowego. Wiele godzin pracy… i odkrycie, że oczyszczanie kadłuba z nadmiaru kleju jest jeszcze bardziej pracochłonne. W drugim egzemplarzu trzeba będzie okleić okolice połączeń taśmą malarską.
Nieco mniej niewdzięcznym zajęciam była obróbka wsporników, tak żeby pasowały do bambusowych belek, i przymocowanie, po uprzednim zeszlifowaniu, ławeczek i węzłówek dziobowych do listew burtowych kadłuba. W tym samym czasie, korzystając z chwilowych przerw w opadach, kończyliśmy żagiel. Nie było czasu na przeszycie szwów, połączenia polegały na razie tylko na dwustronnej taśmie klejącej.
Niepokój budziła sprawa stępki. Nawet po nasączeniu sztorców sklejki Epidianem 52 należało czymś je osłonić przed ścieraniem. Gdzieś w internecie podpatrzyłem pomysł, żeby wzdłuż krawędzi stępki przykleić grubą, sizalową linę, nasączoną żywicą. Odwrócenie kadłuba ukazało problem: zbyt rzadko założone szwy spowodowały, że w czasie nakładania klej rozepchnął w jednym miejscu panele na odległość ponad centymetra. Drugi problem wyniknął, kiedy zmierzyłem sizalową linę: nie wystarczy jej, chyba że w którymś miejscu połączymy dwa odcinki (akurat takiej długości była w sklepie). Burza mózgów przyniosła rozwiązanie obu problemów naraz: Władek połączył linę fachowym splotem, który ładnie zasłonił rozstęp poszycia.
Przygotowując kadłub do przyklejenia liny, zauważyłem, że mimo starań nie udało się wprowadzić kleju do końca nasady dziobnicy. Szybka decyzja: wyrzynarka, tarcza i obcięcie niewypełnionego trójkąta poszycia. Dziób uzyskał zaokrąglony kształt, może i ładniejszy. Nie miałem zbyt dużego zaufania do liny w charakterze stępki, obawiałem się o jej trwałość, nie mieliśmy jednak zbyt dużego wyboru. Sklejka została nasycona rzadką żywicą, na to klej z bawełną, w wyfrezowanym rowku spoczęła lina, przytrzymana prowizorycznie miedzianymi gwoździkami – a następnie została obficie polana rzadkim Epidianem. “Patent” ten okazał się zupełnie dobry, lina nie miała żadnych tendencji do wyłamywania się, była twarda i odporna na ścieranie, i dobrze chroniła sklejkę przed uszkodzeniem.
Równolegle z wykańczaniem prototypu trwały prace nad częściami do drugiego egzemplarza. Sklejka wreszcie nadeszła, więc po kolei: łączenie (tym razem bez przeszkód), listwowanie, szlifowanie, lakierowanie..
Jeszcze ostatnie lakierowanie prototypu… i ostatniego dnia przed terminem można było już zmontować całość. Montaż proa to ucinanie i wiązanie dziesiątek metrów linki, stawianie masztu, dobieranie właściwego położenia fału na rejce, tak aby żagiel dobrze pracował. Wreszcie łódź stanęła na podwórzu w całej okazałości. Był już wieczór i zabrakło czasu na próbne wodowanie na pobliskim zalewie. Na to przyjdzie pora dopiero w Szczecinie.
Trzy domki ostatnio ustawiałem milicjantom i przy jakim wietrze
Następnego ranka przyjechał Janusz. Z żoną Hanią, bagażami i swoim Pjoa na przyczepce – bo planowaliśmy w czasie imprezy popływać trochę po porcie. Spojrzał na rozłożone przed szopą rzeczy do zabrania i lekko zdrętwiał.
Upychanie gratów zajęło w sumie trzy godziny. Kadłub Pjoa na przyczepce, obok pływak. Na górze pomost. Na pomoście, przywiązany pasami, kadłub prototypu. Przy burcie Pjoa, po przeciwnej stronie niż pływak, płaty poszycia kadłuba drugiego proa. Obok wiązka bambusów i rulon tkaniny żaglowej. Poszycie pływaka wciśnięte pod pomost. Pływak prototypu na bagażniku dachowym. W samochodzie żywica, lakier, narzędzia, ubrania ochronne (ze sklepu “ciuchy na wagę”), liny i wszystko, co może się przydać przy budowie. Hania, Janusz i ja. I nasze rzeczy osobiste. Do dziś żadne z nas nie wie, jak to się wszystko zmieściło.
Jechaliśmy autostradą, obawiając się o całość ładunku. Na bramce przykra niespodzianka: samochód z przyczepą kosztuje tyle co ciężarówka. Droga monotonna, nie można wszak z całym tym majdanem jechać zbyt szybko. Mniej więcej w połowie autostrady zaczęło padać. Sklejkowe panele mokły na przyczepce, a przecież klej epoksydowy znany jest z tego, że nie lubi wilgoci (nawet ze stosunkowo odpornym utwardzaczem TFF). Dzień – pierwszy z czterech – mijał w podróży, rosło moje przygnębienie.
Wreszcie, tuż przed dziesiątą wieczór, dotarliśmy do Szczecina. Prowadzeni telefonicznie przez kierownika z urzędu miasta, trafiliśmy (nie bez trudu) we właściwe miejsce. Namiot już stał, ale w środku zimno i wilgotno. Proszę kierownika o jakieś suche, ciepłe miejsce na sklejkę, bo mokrej nie da się kleić! Okazuje się, że nie ma problemu. Wtaszczamy panele do biura, ustawiamy w hallu. Z ulgą możemy już położyć się spać.
Po drodze wstępujemy do namiotu. Robi wrażenie, że jest zupełnie “w proszku”, wnętrze puste, żadnego wystroju, żadnych stanowisk. Za to zupełnie niesamowita jest akustyka tej budowli. Mając kształt idealnej półkuli, ściany z dobrze napiętego materiału i twardą podłogę, namiot odbija dźwięki w ścisłej zgodzie z prawami geometrii. Każdy odgłos po jednokrotnym odbiciu skupiony jest w punkcie po przeciwnej stronie hali, a po dalszych dwóch – z powrotem u źródła. Wchodząc do namiotu, słyszy się za sobą tupot stóp całego oddziału wojska. Rozmowa jest prawie niemożliwa ze względu na pogłos. Pocieszamy się, że po wstawieniu sprzętów dźwięk będzie się trochę rozpraszał.
Śródtytuły pochodzą z filmu “Miś” Stanisława Barei
Zdjęcia: Dorota Michalska, Krzysztof Mnich, Wojciech Just, Krzysztof Tuz, serwis wSzczecinie.pl, serwis Swieszyno.com
Category: Spis treści, Na wiatr, Budowa jachtu
Komentarze (0)
Trackback URL | Comments RSS Feed
Brak komentarzy.