kacza historia część 1
Z perspektywy lat, które już udało mi się wykorzystać myślę, że tak musiało być. Ciężko nie zostać żeglarzem, kiedy od dziecka słucha się historii opowiadanych z wypiekami na twarzy o łódkach, o rejsach, o kolegach… Kiedy w rozmowach co rusz przewija się temat budowy jakiegoś jachtu, na stole znajduje się plany Punta czy Misia, na podłodze walają się kolejne numery „Żagli”, a regał ugina się od książek o tematyce żeglarskiej.
Uzbrojony w tak, dziś powiedziałbym podprogowo, przekazywaną wiedzę, wylądowałem w wieku 7 lat na obozie harcerskim nad Zalewem Koronowskim. Dostałem zielony mundurek i przez 3 tygodnie miałem zdobywać nowe sprawności zuchowe. Pech chciał, że tuż obok był podobóz drużyn wodnych i pewnego dość paskudnego dnia zupełnym przypadkiem wylądowałem na Optimiście. Dalej poszło szybko. Ktoś zobaczył, że chyba całkiem nieźle mi idzie i przez resztę obozu zamiast biegać po lesie ćwiczyłem zwroty na Figielku. Przez następne lata praktycznie w każde wakacje przynajmniej tydzień spędzaliśmy nad wodą. Czasem prowadziło to do drobnych konfliktów, gdyż żeńska część rodziny zdecydowanie preferowała góry, mimo to praktycznie każdego roku poznawałem nowe jednostki pływające. Był Bez, Kormoran, Orion, Nash, Conrad… Później były oczywiście jachty klubowe, pierwsze rejsy morskie, wakacje na wodzie jako “najemny sternik” na różnych obozach i rejsach oraz jachty czarterowe. Na studiach okazało się, że do wykorzystania jest bezpański Rambler, „pod którego” niezwłocznie założyliśmy sekcję żeglarską. Po niezbędnych pracach konserwacyjnych okazało się, że o dziwo chętnych do pływania praktycznie nie ma w ogóle. Przez blisko 4 lata dzielnie nam służył na każde zawołanie od kwietnia do listopada. Po zakończeniu studiów „swobodne” pływanie niestety się zakończyło, a Ramblera widziałem ostatnio w stanie agonalnym przy jednym z okolicznych hangarów.
Przez te kilka lat pływania „swoim” jachtem przyzwyczaiłem się do związanej z tym wygody. Wieczornych, a bywało i nocnych rejsów, wypływania kiedy tylko przyszła nam na to ochota. Bez proszenia, tłumaczenia, meldowania… Przyzwyczaiłem się na tyle, że z roku na rok, początkowo nieśmiało, z czasem coraz mocniej zaczęła kiełkować myśl o własnej łódce. Ograniczeniem jak w wielu zapewne przypadkach były finanse – zawsze znajdowały się wydatki ważniejsze. Jednak pragnienie posiadania czegokolwiek własnego, niekoniecznie dużego – w końcu najważniejsze jest to, że się pływa, a nie na czym – było już nie do zatrzymania. Przez ostatnie 2 lata coraz odważniej przeszukiwałem internet wypatrując okazji oraz kieszenie i konto wypatrując oszczędności. Przez cały czas biłem się z myślami – jaki powinien być ten mój wymarzony jacht. Z jednej strony ze względu na sentyment, wielkość i właściwości nautyczne łakomym okiem przyglądałem się Omegom, 470 oraz wszelkim podobnym mutacjom odkrytopokładowym sprowadzanym zazwyczaj z Niemiec. Przemawiała za nimi lekkość, a co za tym idzie łatwość przewożenia i zrzucania na wodę, rewelacyjne wrażenia jakich dostarcza żegluga takimi jednostkami oraz w przypadku Omegi duża ilość miejsca w środku, przekładająca się na możliwość zabrania gości. Z drugiej jednak strony miałem świadomość, że już przy nieco mocniejszym wietrze nie przekonam mojej drugiej połowy by wsiadła na pokład. Dodatkowo, co jakiś czas odzywała się we mnie dusza turysty, wtrącając w rozważania swoje trzy grosze, której po jakimś czasie uległem. OK, niech będzie z kabiną…
Szukałem głównie na allegro i na mazury.info.pl chociaż w pewnym momencie zagłębiłem się również na dłużej w niemieckiego ebay-a. W pewnym momencie już, już prawie było Mikro do remontu. Później skorupa Misia, do którego mam ogromny sentyment wpajany przez ojca, dla którego Miś jest do dziś niespełnionym marzeniem. Lata słuchania o pięknie, skądinąd praktycznej i dzielnej konstrukcji, oglądania zdjęć, wertowania planów sprawiło, że i dla mnie stał się on obiektem pożądania. Jacht został wstępnie zaklepany. Jednak po ostudzeniu głowy, widzącej już klasyczne, drewniane kształty na jeziorze z sobą przy sterze, kubłem zimnej wody, zacząłem analizować wszystko raz jeszcze. Po przyjrzeniu się na spokojnie kadłubowi okazało się, że jest to raczej coś pomiędzy Ramblerem, a Misiem – do dziś nie wiem, z której konstrukcji miał więcej i jakby się zachowywał na wodzie. Najważniejsze jednak było to, że kadłub wymagał dużo więcej pracy niż sądziłem po pierwszych oględzinach, a czas był niestety towarem, którego miałem jeszcze mniej niż pieniędzy. Nie chciałem, by po zakupie okazało się, że zamiast pływać jacht dalej gnije tyle, że pod innym dachem, bo nowy właściciel nie ma czasu by go wyremontować. Pomysł upadł po raz kolejny.
Gdy już wyglądało, że kolejny sezon będę skiperem jedynie własnego, plażowego pontonu oraz przez kilka wyskrobanych w roku dni wolnego jakiegoś czarterowego „okrętu”, pewnego wiosennego wieczorku na allegro pojawił się jachcik, który mocniej przyciągnął moją uwagę. Dzięki wszędobylskiemu google i kilku dobrym duszom na sailforum po chwili miałem już sporo informacji na temat konstrukcji. Cena również była zachęcająca. Po dłuższej rozmowie telefonicznej pierwsza decyzja zapadła. Jedziemy do Gdańska. Z duszą na ramieniu i na wszelki wypadek zaliczką w kieszeni pędzimy na drugi dzień zobaczyć to cudo, o którym wiem już prawie wszystko co dostępne było w internecie. Pierwsze spotkanie, lśniące z radości oczy i już wiem prawie na pewno, że to będzie moja Kaczuszka. Następny miesiąc, nawet pomimo od dawna wyczekiwanego wypadu do Chorwacji, wlókł się niemiłosiernie. Kaczuszka przygotowywana była przez dotychczasowego właściciela do wywiezienia, ja przygotowywałem się logistycznie na jej przyjęcie. Aż w końcu pewnego pięknego, czerwcowego dnia mogłem spojrzeć z dumą jak na drugim końcu kei, w oczekiwaniu na nowe rejsy, delikatnie kołysze się moja WAHOO!..
Zdjęcia pochodzą z archiwum autora
Category: Spis treści, Na wiatr, Jachty drewniane
Witam Panie Krzysztofie, przepraszam, ze to nie jest komentarz do artykulu, ale prosba o kontakt.
Moj tata, zeglarz z zamilowania plywa Kaczuska i jest bardzo zainteresowany kontaktem z Panem w celu wymiany doswiadczen i wrazen. Moj email jest podany do wiadomosci redakcji, jezeli bedzie Pan mogl odpisac bede zobowiazana (w imieniu mojego taty). Lacze pozdrowienia. Malgorzata