Dwaj panowie w proa płyną dalej – część 2

| 03/11/2007 | 0 Komentarzy

Z deszczu pod Łebę

Opatuleni w sztormiaki, w deszczu wyruszyliśmy z Ustki. Wiatr nieco wyostrzył, przez chwilę Janusz rozważał nawet płynięcie w przeciwnym kierunku – z powrotem na zachód. W końcu co za różnica… jednak chmury za plecami wyglądały wyraźnie brzydziej. Trzymaliśmy się więc pierwotnego planu i ciągnęliśmy w stronę Rowów i Łeby. Słaby wiatr i trochę fali sprawiało, że proa płynęło leniwie. Aż się prosiło o użycie pagaja i nadanie łódce nieco więcej prędkości. Już w poprzednim roku stwierdziliśmy, że nawet niewielki wysiłek wioślarza powiększa w tych warunkach szybkość o dobre półtora węzła – dzięki lepszej pracy kadłuba na fali i nieco silniejszemu wiatrowi pozornemu.

Na wysokości Rowów wypadł nam zwrot. Zbliżyliśmy się lekko do brzegu dla nabrania wysokości, lecz nie mieliśmy ochoty dobijać w deszczu do plaży. Rzuciliśmy tylko okiem na wąziutki kanał portowy i pożeglowaliśmy dalej. Przed nami rozciągał się obszar Słowińskiego Parku Narodowego. Wiele obiecywaliśmy sobie po tamtejszych widokach, na razie jednak, szare i mokre, wybrzeże nie różniło się od poprzednio przebytych odcinków. Janusz próbował, z miernym skutkiem, lokalizować na mapie widoczne za ścianą lasu wzgórza. Jedno z nich, znacznie wyższe od pozostałych, wznosiło się dalej przed nami. Wydawało się z daleka, że wznosi się na nim jakaś budowla – okazało się, że zbliżamy się do latarni morskiej Czołpino.

Po minięciu latarni niebo zaczęło się wypogadzać. Pośród chmur pojawiały się niebieskie fragmenty, na koniec zaświeciło słońce. Sztormiaki wylądowały pod ekspanderami na ławeczkach, nastrój także się poprawił. Nad brzegiem mogliśmy podziwiać coraz ciekawsze kształty wydm, robiły wrażenie, jakby ktoś pozostawił pryzmy piasku na wielkim placu budowy. Pryzmy powoli porastały roślinnością… tylko ich rozmiary były kilkakrotnie większe od tych “budowlanych”. Na brzegu pojawili się ludzie. Było zbyt chłodno dla plażowiczów, ale kilka pieszych wycieczek przemierzało plażę. Zbliżyliśmy się nieco do lądu, lecz spacerowicze szybko zostali za rufą – nic dziwnego, robiliśmy prawie 4 węzły, zdecydowanie więcej niż przeciętny piechur. Takiej prędkości nie czuje się na PJOA. Żadnego spienionego kilwateru, żadnego pluskania wody o burty, minimalne odkosy. Jeżeli słychać plusk, to znaczy, że moczy się w wodzie koniec jakiejś liny i trzeba ją sklarować. Kiedy zaś szybkość spada poniżej 3 węzłów, żegluga wydaje się wprost denerwująco powolna.

Otóż właśnie prędkość spadła: przed dziobem jeden zwał chmur, daleko za rufą drugi, wysoki cumulonimbus, a nad nami wiatr osłabł zupełnie, żagiel obwisł pod ciężarem bomu. Stara marynarska tradycja nakazuje w takich wypadkach posadzenie dziewicy na dziobie dla przywołania wiatru. W braku lepszej kandydatury poszedłem ja, położyłem się na półpokładzie i nogą wypchnąłem bom daleko za burtę. Żagiel zaczął pracować zdecydowanie lepiej, łódka popychana leciutkim baksztagowym wiaterkiem i wiosłem Janusza popłynęła w dalszą drogę. Trudno ocenić, czyja praca była bardziej męcząca…

Wreszcie, późnym popołudniem, zobaczyliśmy falochron portu w Łebie, a przed nim na plaży wielki biały namiot. Od kolegów w Ustce wiedzieliśmy, że marina w Łebie mieści się po zachodniej stronie kanału portowego, warto więc wysztrandować przed falochronem. Poza tym byliśmy głodni i śpieszyło nam się do maleńkiego conieco, a za plecami nadciągała ciemna, rozbudowana “chmura naukowo”. Wylądowaliśmy więc niedaleko dużego namiotu, pozostającego najwyraźniej ciągle w budowie – jak się dowiedzieliśmy, przygotowywano go do mającej się odbyć za kilka dni imprezy Red Bulla. Kiedy jedliśmy obiad w smażalni (ryba dość podłej jakości, za to gigantyczna ilość surówek), chmura nadciągnęła nad Łebę i zaczęła się ulewa. Rozbawieni obserwowaliśmy tłum ludzi uciekających z plaży – cumulonimbus był widoczny z daleka i krótka, ale intensywna ulewa nie powinna być dla nikogo zaskoczeniem.

Boso po mokrych chodnikach, podreptaliśmy do mariny. Tam – o czym już wcześniej słyszeliśmy – odbywał się wielki zlot OK-dinghy. Łódek zatrzęsienie, wszędzie na placach, trawnikach, nabrzeżach roiło się od Okejów. Wszyscy wydawali się bardzo zaaferowani imprezą, nie pomyśleliśmy nawet, że właśnie stał w Łebie jacht internetowych znajomych. Szkoda – spędzilibyśmy noc w bardziej przyjaznej atmosferze. Sprawdziliśmy tylko prognozę pogody – chmury i silny wiatr, pocieszaliśmy się jednak, że to pewnie będą kolejne cumulonimbusy i uda się, tak jak dziś, lawirować między nimi.

Wróciwszy na plażę, zastaliśmy jakichś dwóch jegomościów, używających PJOA w charakterze barowego stoliczka.

-To wasza łódka?
-Tak. I to nie jest stoliczek.
-Przepraszamy, ale żadnego innego stoliczka nigdzie nie było…

Zamienili jeszcze parę słów i zaczęli zbierać się do odejścia. Myśmy również postanowili przeprowadzić łódź bliżej namiotu, który był przynajmniej pilnowany przez kilku ochroniarzy.

Wówczas nieproszeni goście zdobyli się na uprzejmość:
-Możemy w czymś pomóc?
-Tak. Posprzątać te butelki, rzucone obok kadłuba…
Na tym też poprzestali.

Odchodząca chmura żegnała nas efektownymi błyskawicami, od zachodu nadciągała jednak następna, równie groźna tylko większa. Nocleg pod namiotem w czasie spodziewanej burzy i ulewy nie uśmiechał nam się. Może uda się wejść w komitywę z ochroniarzami i przenocować wewnątrz hali? Ochroniarze zgodzili się niechętnie, za to młode dziewczyny, obsługujące pobliski dość obskurny bar, zaoferowały miejsce na podłodze lokalu – o ile nie będzie nam przeszkadzać fakt, że jest on czynny całą dobę. Nie wydawało nam się to problemem – na wszelki wypadek Janusz wybrał dla nas miejsce do spania pod stołem, co miało zapobiec ewentualnemu stratowaniu, wnieśliśmy do pomieszczenia nasze rzeczy, rozłożyliśmy śpiwory.

Już wtedy zaczęło nas coś wyraźnie gryźć. Spojrzeliśmy na rolety z białej tkaniny, pełniące w nocy rolę ścian lokalu – siedziały na nich setki, tysiące komarów. Do spania osłoniliśmy się więc całkowicie: ciało w śpiworze, głowa przykryta ręcznikiem, rolę rękawicy ochronnej pełnił pokrowiec na śpiwór. Dzięki tym zabezpieczeniom udało się uniknąć bąbli – co nie znaczy, że dane nam było spokojnie się wyspać. Przez większą część nocy trwały towarzyskie pogawędki między obsługą baru a ochroniarzami. Trudno się dziwić – jedni i drudzy nudzili się setnie, ale do spania nie były to najlepsze warunki. Rano, niewyspani i źli, wstaliśmy z mocnym postanowieniem jak najszybszego opuszczenia tego zakazanego miejsca.

Fot. Janusz Ostrowski, Krzysztof Mnich

Tags: jachty drewniane, jachty z drewna, proa, rejs, wielokadłubowce, wybrzeże Bałtyku

Category: Spis treści, Na wiatr

Komentarze (0)

Trackback URL | Comments RSS Feed

Brak komentarzy.

Zostaw komentarz

WP Like Button Plugin by Free WordPress Templates