Dezetami po Adriatyku część 1

| 10/10/2005 | 0 Komentarzy

Autor: Roman Zamyślewski

Survival – tak mówiono o organizowanej przez Stowarzyszenie „Szkoła Przygody” z Bydgoszczy wyprawie. Dwie Dezety miały żeglować od połowy czerwca do połowy września między wysepkami w rejonie Zadaru. Chorwację znaliśmy z rejsów na czarterowych dużych jachtach i bardzo byliśmy ciekawi jak to będzie, kiedy praktycznie nieograniczeni zanurzeniem, będziemy mogli wejść do każdego małego porciku, czy zatoczki dotychczas dla nas niedostępnych.

Tak się składa, że im bardziej szalona i zwariowana impreza, tym więcej wymaga przygotowań i zachodu. Przy takich przygotowaniach, czasami coś zapiętego na ostatni guzik wali się w gruzy, a czasami sprawy pozornie malujące się w ciemnych barwach okazują proste i rozwiązują się same.
Ostatnie dni przed wyprawą przebiegały na wysokich obrotach, dopięcie wszystkich szczegółów, mnóstwo telefonów, biegania i załatwiania. Na dwa tygodnie przed wyjazdem zaskoczył nas telefon z Chorwackiej Izby Turystyki – „niestety wasze szalupy zostały zakwalifikowane jako jachty i będziecie musieli wykupić winiety” – dotychczas zapewniano nasz, że jako szalupy wiosłowo-żaglowe takiemu obowiązkowi nie podlegamy. Z pismem o interpretację przepisów zwróciliśmy się w listopadzie ubiegłego roku, odpowiedź właśnie nadeszła, a była połowa czerwca – wszystko ustalone wyprawa podzielona na dwanaście tygodniowych etapów, ludzie prawie spakowani, a tu okazuje się, że możemy wymienić dwa razy załogę i koniec imprezy. Totalna klapa.

I wtedy okazało się, że nasz szkutnik ma znajomego, który od kilkunastu lat mieszka w Wenecji, jest żeglarzem i ma tam jacht. Krótki telefon, kilkanaście godzin rozmów przez Skype i decyzja – z Chorwacji popłyniemy do Wenecji. Rok ciężkiej pracy związanej z budową i przygotowaniem Dezet do wyprawy, nie poszedł na marne.

Po trzydziestu latach żeglowania i budowania różnych klubowych jachtów, zdawałem sobie sprawę ile czasu zajmuje rozwiązywanie problemów konstrukcyjnych i technologicznych,  nawet wtedy, gdy budujemy  jacht w oparciu o dobrze przygotowaną dokumentację. Zdobyte  przez nas plany Dezety miały trzydzieści kilka lat, a podane tam rozwiązania techniczne mocno tkwiły w poprzedniej epoce „radosnej twórczości”. Zdecydowaliśmy się na zakup używanej Dezety, aby wzorując się na elementach tej “pierwszej” wykonać nowe okucia ze stali kwasoodpornej oraz drewniane elementy wyposażenia i takielunku – kompletów dla dwóch Dezet. Takie rozwiązanie nie było tanie, lecz oszczędność czasu miała nam zrekompensować wydatek. Całą operację mieliśmy przemyślaną, ale tliło się w nas trochę niepewności, czy wszystko pójdzie tak, jak to sobie ułożyliśmy.

W październiku 2004 z Tarnowskiego OZŻ kupujemy pierwszą, wiekową i wysłużoną Dezetę. Była w takim stanie, że nigdy nie zdecydowałbym się wypłynąć nią na morze. Jej remont oraz budowę drugiej zleciliśmy w zakładzie szkutniczym,  firmie  doświadczonej w remontach morskich jachtów.
Po rozłożeniu jachtu na części, wyrzuceniu betonowego balastu i budowlanej pianki wypieniającej komory wypornościowe, a właściwie galarety składającej się z pokruszonego betonu i pianki z domieszką wody, skorupa okazała  się  nadzwyczaj wiotka i trzeba było dolaminować wręgi usztywniające, wlaminować balast (pół tony ołowiu) i wymienić stalową skrzynię mieczową na laminatową.

Dezeta ma stosunkowo duży forpik i tu postanowiliśmy ulokować namioty i rzeczy dwunastoosobowej załogi, a całą resztę, czyli prowiant i tzw. kemping – butla, kuchenka, garnki i inne gadżety, musiały się zmieścić w achterpiku. Przy takich założeniach achterpik trzeba było powiększyć i to sporo – objętościowo, jakieś dwa razy. No trudno, tniemy pokład i powiększamy. Po tych operacjach kadłub wymagał gruntownego “liftingu”, trzeba było także zeszlifować kilka warstw farby po poprzednich armatorach. Nierówności powierzchni kadłuba nie wszędzie udało się wypełnić laminatem, trzeba szpachlować i szlifować, warstwa jest cienka, ale za to z warsztatu wyniesiono kilka wiader pyłu ze szlifowania. W końcu lakierujemy, kadłub pokryty jest czarnym lakierem, pokład w kolorze kości słoniowej – efekt ogólny jest więcej, niż zadowalający.

Drugi kadłub kupiliśmy nowy – w stoczni “Janmor”. Złożenie go w całość to “pestka” w porównaniu z remontem tej pierwszej, tym bardziej, że osprzęt, okucia i “drewno” (teakowe ławki – sosnowe maszty i wiosła) mieliśmy już przygotowane w dwu kompletach. Po podliczeniu okazało się, że drugi nowy kadłub okazał się o dwadzieścia procent tańszy od remontu tego pierwszego.

Dwa komplety stylowych czerwonych żagli i pokrowców na żagle zamówiliśmy u łódzkiego żaglomistrza Stanisława Leszczaka (do niedawna Prezesa Łódzkiego OZŻ) – gwarantowana jakość i termin wykonania.

Postanowiliśmy żeglować pod polską banderą, dlatego do naszych Dezet zaprosiliśmy inspektora  PZŻ – wiadomo, morski jacht musi być budowany pod nadzorem. Druga wizyta inspektora pod koniec budowy to tzw. próba zatapiania. Troszeczkę irracjonalna zabawa – przyczepa, dźwig, motopompa i inspektor – wszystko to stoi i czeka w niepewności ponad dwie godziny – zatonie czy nie, tak na oko to przynajmniej od 100 lat wiadomo, że Dezeta jest konstrukcją niezatapialną, ale co nam szkodzi sprawdzić. Tym bardziej, że cała zabawa na koszt armatora – po podliczeniu około 2 tys. zł. No cóż mimo wszystko eksperyment z zatapianiem łodzi poprawił nam samopoczucie, szalupa pełna wody, obciążona skrzynkami z ołowiem, łącznie 700 kg, po dwóch godzinach nie zatonęła, nie dała się też wywrócić z sześcioma facetami wagi ciężkiej stojącymi na burcie. Z drugiej strony czułbym się pewniej i bezpieczniej na morzu, gdybym za te pieniądze kupił UKF-kę.

Jeszcze tylko wyjazd do Warszawy do PZŻ–tu, wizyta przedstawiciela Urzędu Morskiego i „kwity” w komplecie. Wszystkie wyjazdy, przyjazdy, dojazdy, zatapiania, opłaty – załatwiane w hurcie dla dwóch Dezet to 5,5 tys. zł. O tak! Pływanie pod polską banderą to pomysł kosztowny.

I tak staliśmy się armatorami dwóch Dezet przygotowanych do morskiej żeglugi. Ta długo oczekiwana chwila nastąpiła  w drugiej połowie czerwca, a zgodnie z  umową z zakładem szkutniczym, jachty miały być gotowe w połowie kwietnia. W planach mieliśmy jeszcze miesięczne próby na Zalewie Koronowskim. Bynajmniej nie uważam, że miesiąc żeglugi po śródlądziu cokolwiek zmienia. Jeśli jachty są zbudowane z zachowaniem odpowiednich wymogów technicznych, to powinny nadawać się do morskich rejsów. Przeważnie jednak praktyka weryfikuje teorię – na jachcie zawsze jest taka „śrubka”, którą trzeba dokręcić i wtedy jest problem odpowiedniego „śrubokręta”. W przypadku Chorwacji, to problem 1300 km odległości. No cóż nawet w dobie rynku i konkurencji funkcjonuje polskie piekiełko –  a diabeł tkwi w szczegółach.

fot. Roman Zamyślewski

Tags: Adriatyk, DZ, rejs

Category: Spis treści, Na wiatr, Jachty drewniane

Komentarze (0)

Trackback URL | Comments RSS Feed

Brak komentarzy.

Zostaw komentarz

WP Like Button Plugin by Free WordPress Templates