Bałtycka Polinezja część 5
Przejedzenie o północy
Na plaży, jak zawsze po wylądowaniu, otoczyła nas gromadka ludzi. Jedni, przekonani że wozimy pasażerów, dopytywali się o cenę rejsu, inni chcieli się sfotografować, większość jednak pytała o szczegóły konstrukcji proa i żeglugi plażowej.
-Skąd przypłynęliście? – powtarzało się najczęstsze pytanie.
-Z Mielna.
-Mielno?… Mielno?… A gdzie to jest?… Chyba gdzieś tam, daleko… – dla ludzi, odbywających tylko krótkie spacery po plaży, nasz mało imponujący przebyty dystans stanowił nieosiągalną odległość – gdzieś poza horyzontem.
Z innych, zabawnych, ale i przyjemnych akcentów, ktoś po raz pierwszy od ładnych paru lat zapytał mnie, czy jestem studentem (najwidoczniej takie niepoważne wyprawy kojarzyły się plażowiczom wyłącznie ze studentami), ktoś inny postanowił zrobić sobie zdjęcie ze mną jako “dzikim człowiekiem”. Reto, patrząc na moja brodę i zmierzwione wiatrem włosy, orzekł, że najbardziej pasuję do Papui-Nowej Gwinei i postraszył, że mogę się następnego dnia obudzić z kością kazuara przetkniętą przez nos.
Andrzej z Polą, która odnalazła nas bez trudu na plaży, poszli coś zjeść, reszta załóg zajęła się rozstawianiem namiotów. Okazało się, że w namiociku Reto jest wolne miejsce, większym problemem był dla mnie brak śpiwora. Niedaleko naszych łodzi zobaczyłem wszakże dwie starsze panie, siedzące na kocu i wpatrzone w morze. Podszedłem do nich, zrobiłem błagalne oczy Kota w Butach (tego ze Shreka) i zapytałem, czy nie pożyczyłyby mi koca do rana. Zgodziły się, tym sposobem miałem i materac, i ciepłe przykrycie na noc.
Siedzieliśmy na plaży z Januszem, Mateuszem i Reto, rozmawialiśmy o wrażeniach z dnia dzisiejszego i planach na jutro, i oganialiśmy się od komarów. Były ich miliony, słaby wiaterek z południa przygnał całe ławice tego paskudztwa na plażę. W końcu byłem zmuszony wydobyć z plecaka swoje “cywilne” długie spodnie, bo sama zlotowa koszulka, dociągnięta do ziemi, była zbyt cienką zasłoną.
Andrzej i Pola wrócili późnym wieczorem. Długo szukali sensownego lokalu, odnieśli jednak sukces i szczegółowo opisali nam drogę. Poszliśmy we wskazanym kierunku i wkrótce znaleźliśmy – niepewni, czy ten sam, ale jedyny otwarty bar. Jedzenie było znakomite, do tego piwo – bawarskie, pszeniczne, ulubiony gatunek Reto. Jedynym zgrzytem była muzyka – typowa plażowa rąbanka, bez żadnych lokalnych akcentów. Reto do tego stopnia brakowało właśnie miejscowej, polskiej muzyki, że rad by posłuchać nawet niosącego się z pobliskiej imprezy disco-polo.
Była już północ, kiedy skończyliśmy spóźniony obiad. Czterech przejedzonych mężczyzn siedziało przy stoliku z wyrazem błogości na twarzach, lekko zmąconej perspektywą drogi powrotnej do łódek.
-Jak to wszystko opisać?… – pomyślałem.
Burzowa chmura
Ranek wstał pogodny, z zupełnie gładkim morzem i niezbyt silnym wiaterkiem… wprost ze wschodu. Dla Andrzeja i Poli najrozsądniejszym kierunkiem żeglugi byłby powrót do Mielna, nie mieli jednak ochoty porzucać flotylli. Telefoniczne sprawdzenie prognoz wskazywało na zmianę kierunku wiatru na zachodni po południu. W międzyczasie coś dziwnego miało się dziać w powietrzu…
Zwinęliśmy namioty, zjedliśmy śniadanie z zabranych na drogę zapasów. Andrzej i Pola wypróbowali w nocy zaimprowizowany namiot z żagla, podpartego zmontowanym naprędce stelażem. Okazało się, że “kleszcze kraba” świetnie się do tego nadają i namiot spisywał się niegorzej od pozostałych. Po mój koc zgłosiły się właścicielki. Wkrótce byliśmy gotowi do wyruszenia, biorąc za cel niedaleka plażę w Darłówku.
Odbiliśmy od plaży wszyscy razem, nie musieliśmy tym razem pokonywać przyboju. Andrzej płynął na Tavau wraz z Polą, mnie przyjął na swój pokład Reto. Podobno Lili’uokalani obciążona dwiema osobami żegluje dużo wolniej – jakoś tego nie zauważyłem. Na kursie na wiatr zostawialiśmy w tyle resztę flotylli i, oddaliwszy się od brzegu, postanowiliśmy zaczekać na pozostałe łodzie.
W międzyczasie zacząłem wprawiać się w obsłudze proa Reto. Nie było to tak trudne, jak pokazywało pierwsze wrażenie. Wkrótce i na tej łodzi czułem się względnie swobodnie, tym bardziej, że zaczęliśmy robić zwroty ze zmianą sternika – raz kierował Reto, raz ja. Technika ta, której Reto nie znał wcześniej, bardzo mu się spodobała.
Innym zaskoczeniem było dla niego poznanie ludzi, których znał dotychczas tylko ze zdjęć i filmów. Mnie, prawdę mówiąc, nie rozpoznał… i ze zdziwieniem uświadomił sobie, że “znamy się” już tyle lat.
Następny hals wypadał wzdłuż brzegu, zbliżając się bardzo powoli do plaży. Nieco bliżej lądu płynął Mata pjoa, Tavau została mocno w tyle. Zastanawialiśmy się nawet, czy Andrzej nie zmienił zdania i nie zawrócił do Mielna, wiedzieliśmy bowiem, że w sobotę musi być w Szczecinie. Telefon Andrzeja, zamoknięty po wczorajszych przygodach, nie odpowiadał jednak.
Byliśmy już niedaleko Darłówka, kiedy ścichł wiatr. Od rufy zaczęła nadciągać potężna, ciemna chmura, jaką od czasów Borchardta żeglarze zwykli określać “chmura naukowo”. W połączeniu z ciszą na morzu, obraz ten wróżył nadejście silnego, burzowego szkwału. Chwyciliśmy więc za wiosła i skierowali się do brzegu. Na ile się dało, pomagałem Reto ogryzkiem złamanego pagaja. Janusz dotarł do plaży pierwszy, my osiągnęliśmy ląd w pierwszych kroplach ulewy.
Nasz admirał Janusz zarządził natychmiastowe rozstawianie namiotów, póki plaża była jeszcze sucha. Obróciliśmy łodzie tak, żeby zasłaniały namioty od wiatru, nakryliśmy żaglami, założyliśmy sztormiaki… i z niepokojem spoglądaliśmy w morze, wypatrując Andrzeja i Poli.
Wreszcie, dosłownie po kilku minutach, poprzez ulewę dostrzegliśmy pędzące z wiatrem proa, z charakterystycznie podniesionym żaglem. Zaczęliśmy machać i wołać, jednak Tavau minęła nas i znikła za portowym falochronem. Pocieszaliśmy się, że Andrzej widocznie skierował się do portu. Tavau jest zresztą dzielną łódką, a wiatr nie był zabójczy – jakieś 4-5 w skali Beauforta. Tylko deszcz i błyskawice tworzyły wrażenie straszliwej burzy.
Istotnie, w godzinę później, kiedy kończyliśmy jeść obiad w plażowym barze, odezwał się Andrzej. Tak jak przypuszczaliśmy, jako klasyczny żeglarz morski wolał zawinąć do portu niż ryzykować przejście przez przybój. Co ciekawe, przyboju nadal nie było – fala nie zdążyła się wybudować przez krótki czas burzy. Tavau spisywała się doskonale, osiągając z wiatrem prędkość 10 węzłów. Andrzej nawet nas nie zauważył, koncentrując się na sterowaniu. Oboje z Polą byli w każdym razie bezpieczni w porcie, gdzie zafundowali sobie właśnie ciepły prysznic.
Pożegnanie
Około siedemnastej rozpogodziło się, a wiatr, zgodnie z prognozami, zmienił kierunek na zachodni. Czas było wracać do Łodzi. Pożegnałem serdecznie Andrzeja i Mateusza, Reto odprowadził mnie do Darłówka, a na koniec przyszli jeszcze Andrzej i Pola. Zupełnie nie zaprzątałem sobie głowy rozkładem jazdy pociągów powrotnych (podobnie jak wcześniej noclegami), w związku z czym na stacji w Słupsku znalazłem się perfekcyjnie – na trzy kwadranse przed odjazdem pociągu do Łodzi.
Następnego wieczora dostałem SMS od Janusza: “Jesteśmy w Ustce. Była super jazda”. Ech…
fot. Krzysztof Mnich
Category: Spis treści, Na wiatr
Komentarze (0)
Trackback URL | Comments RSS Feed
Brak komentarzy.