Bałtycka Polinezja część 4

| 14/08/2012 | 0 Komentarzy

Zmiana klimatu

Zlot proa to dopiero początek przygody. Po towarzyskim spotkaniu te łodzie, które były zdolne do żeglugi po morzu (i których armatorzy mieli jeszcze trochę czasu), wyruszały na kilka dni na Bałtyk. W tym roku postanowiłem spędzić na morzu przynajmniej jeden dzień – w poniedziałek w pracy nie powinno się dziać nic ważnego, a może i na wtorek dałoby się wziąć wolne.

Montowanie Pjoa przedłużało się jednak, rejs morski mógł się zacząć dopiero we wtorek. Stefan, dręczony wyrzutami sumienia (właśnie miała się odbyć operacja stawiania masztu na trimaranie jego konstrukcji) postanowił wyjechać wczesnym rankiem. Przekazałem mu więc do samochodu większość swoich rzeczy, a sam z lekkim bagażem – kurtka, polar i spodnie na zmianę – wprosiłem się do załogi Tavau.

Zanim wyruszyliśmy było już jednak południe i moja morska przygoda zapowiadała się bardzo skromnie. Krótki telefon do pracy:
-Czy będę potrzebny w środę?
-Chyba niekoniecznie.
i z czystym sumieniem mogłem zmienić plany. A że bez ciuchów i śpiwora? – Oj tam, coś się wymyśli.

W drogę ruszyły trzy proa. Janusz z Mateuszem na Mata pjoa, Reto na Lili’uokalani i Andrzej ze mną na Tavau. Pierwsza część żeglugi, z wiatrem przez Jamno w kierunku kanału, prowadzącego na morze, była typowo śródlądowa. Gładka woda, trzciny przy brzegach, lekki wiaterek i chmury na niebie. Tavau pod wyluzowanym żaglem nie bardzo chciała utrzymać kurs, co jakiś czas potrzebna była interwencja sternika. Dopiero lekkie wybranie żagla poprawiło stabilność kursową proa. Rozkoszując się żeglugą, przesmarowaliśmy wejście do kanału – koledzy byli bardziej czujni i wkrótce, jako ostatni, wpłynęliśmy miedzy trzciny.

Kanał, czy może raczej rzeczka, stanowił zupełnie inny świat. Wąska, kręta, leniwie płynąca woda, otoczona z obu stron trzcinami, zasłaniającymi widok na dalszą część lądu, przywodziła na myśl rzeki w Afryce albo Ameryce południowej. Jakby tędy właśnie odbywała ostatni etap swojej podróży “Afrykańska Królowa”…

Po chwili jednak zza zakrętu ukazał się niski, zupełnie cywilizowany, mostek drogowy. Przejście pod nim wymagało złożenia masztu – ale na Tavau robi to jeden człowiek bez żadnego wysiłku. Za mostkiem czekali już koledzy i całą flotyllą powiosłowaliśmy dalej. Kilkadziesiąt metrów poniżej mostka rzeczka przecięła pas wydm i nagle klimat zmienił się ponownie: byliśmy na plaży, nad morzem. To przejście od szuwarów do morza zawsze jest zaskoczeniem – trudno o większy kontrast. Inny obraz, dźwięki, zapach, wiatr – a wszystko to zmienia się dosłownie w ciągu minuty.

Po krótkim holowaniu przez wartko tu płynącą rzeczkę, wyciągnęliśmy wspólnymi siłami łodzie na plażę. Po raz pierwszy w historii trzy proa miały razem pożeglować przez Bałtyk.

Pierwszy przybój

Wkrótce podnieśliśmy żagle – trzy “kleszcze kraba” stały na wietrze, ale tylko jeden żagiel Reto, krojony wypukło przez żaglomistrza, lekko łopotał. Dwa pozostałe, wykonane domowym sposobem z tkaniny plandekowej, o zupełnie płaskim kroju, zachowywały się dużo spokojniej.

Patrzyliśmy z pewnym niepokojem na morze. Wiatr nie był zbyt silny, za to metrowej wysokości martwa fala załamywała się w kilku rzędach przyboju. Dla Andrzeja i Reto był to chrzest bojowy – nigdy wcześniej nie odchodzili od plaży w takich warunkach. Janusz i ja wiedzieliśmy, że będzie mokro.

Jako pierwszy wystartował Reto. Janusz przeholował go przez pierwszą rewę, popchnął łódź do przodu i wrócił na plażę. Obserwowaliśmy, jak Lili’uokalani gładko przechodzi przybój, a potem nieco zbyt wcześnie – jeszcze w strefie łamiących się fal – zakręca z wiatrem. Reto jednak zreflektował się w porę, wyostrzył z powrotem pod fale i zaczekał na resztę ekipy już poza strefą przyboju.

Holowanie Mata pjoa spadło na moje barki. Poszło równie dobrze jak poprzednio, Janusz sucho i bez kłopotu wyszedł w morze. Tavau wyszła jako ostatnia, już bez pomocy z zewnątrz. Dość lekka, dzielna i łatwa w obsłudze, dała się z łatwością wypchnąć w morze siłami załogi. Tylko ostatnia fala przyboju zostawiła w kadłubie odrobinę wody. Parę ruchów czerpakiem, wykonanym z przeciętej butelki PET, i mogliśmy żeglować dalej.

Zakładałem właśnie polar, kiedy zobaczyłem niepokój w oczach Andrzeja. Obejrzałem się – od nawietrznej nadciągała fala o połowę wyższa od innych. Na szczęście byliśmy dość daleko od brzegu, fala nie załamywała się, tworzyła tylko wysoki, sklepiony wodny pagórek. Po chwili pływak podskoczył do góry, potem kadłub wspiął się na falę, następnie opadł, zanurzając się prawie po listwę odbojową. Prawie – do środka nie wlała się już nowa porcja wody.

Przy żegludze na wiatr martwa fala mocno by przeszkadzała. Z wiatrem stanowiła ciekawe urozmaicenie, nie pozwalając tylko zanadto zbliżać się do brzegu. Płynęliśmy w stronę Łazów, mając nadzieję na osiągnięcie przed wieczorem Dąbek, a może i Darłówka. Tavau była najwolniejsza we flotylli, pozostali żeglarze musieli nieco skrócić żagle, aby nam nie uciekać – jednak utrzymywaliśmy wszyscy przyzwoitą prędkość. Ani się spostrzegliśmy, kiedy minęliśmy Łazy. Uzgodniliśmy więc telefonicznie, że wylądujemy w Dąbkach, a Andrzej przekazał tę informację Poli, która miała tam do nas dołączyć.

Tymczasem mogliśmy obserwować prawdziwą, dziką plażę. W miejscowościach wczasowych, takich jak Mielno, w słoneczny, letni dzień trudno jest znaleźć jakikolwiek skrawek pustego piasku. Tutaj, ledwie parę kilometrów dalej, było zupełnie pusto. Żadnych ludzi, koców ani parasolek. Nikt nie opalał się ani nie kąpał. Można byłoby przybić do brzegu i do nocy lepić babki z piasku…

Mijaliśmy właśnie wylot kanału z jeziora Bukowo, przed nami widać już było pstrokatą cywilizację Dąbek, kiedy wiatr zupełnie ucichł. Ba – wydawało się chwilami, że wieje z przeciwnego kierunku! To martwa fala, przeciskając się dołem przez powietrze, przyśpieszała jego strugi ponad swoim grzbietem. Ciekawe zjawisko, opisane kiedyś przez Andrzeja Urbańczyka, można zaobserwować tylko przy kompletnej ciszy. Nasze żagle zdecydowanie źle pracowały w tych warunkach, więc cóż było robić? – podciągnęliśmy je na gejtawach i wzięli do wioseł.

Z napędem wiosłowym Tavau zaczęła być najszybszym statkiem we flotylli. Andrzej miał widać silną motywację, żeby dotrzeć na umówione miejsce, a i ja nie chciałem być gorszy. Wiosłując na zmianę, dotarliśmy wreszcie do Dąbek. Pozostało nam ponowne przejście przez przybój, do brzegu – tym razem bez pomocy wiatru. Andrzej postanowił zająć miejsce przy wiośle sterowym, jako że było to dla niego pierwsze takie doświadczenie.

Miejsce, w którym zbliżyliśmy się do lądu, nie wyglądało zachęcająco. Zawróciliśmy więc, podążając za Januszem, który widocznie zauważył jakiś dobry punkt pokonania przyboju. Wkrótce i my go dostrzegliśmy – w tym miejscu fale łamały się wyraźnie rzadziej. Być może prąd powrotny wypłukał tu kanał w rewach. Janusz, a zaraz po nim Reto, gładko przeszli przez przybój. Nam także z początku szło doskonale. Byliśmy już bardzo blisko brzegu, kiedy Andrzej, sądząc, że już wszystko za nami, zbyt późno zauważył ostatnią falę. Nadeszła od rufy, obróciła nas pływakiem w stronę morza i zaraz potem jej grzywka wylądowała w naszym kokpicie. Nie było to niebezpieczne, ale trochę rzeczy nam zmoczyło…

Reto poniósł inne straty. Już przy wyjściu w morze załamująca się fala trafiła w przymocowane do pływaka, zapasowe wiosło. Sklejkowe pióro pękło u nasady, zostawiając tylko malutki kikut.

fot. Krzysztof Mnich

Tags: kleszcze kraba, proa, zlot proa

Category: Spis treści, Na wiatr

Komentarze (0)

Trackback URL | Comments RSS Feed

Brak komentarzy.

Zostaw komentarz

WP Like Button Plugin by Free WordPress Templates