Bałtycka Polinecja część 2

| 31/07/2012 | 1 Komentarz

Bozon H

Wojtek przyjechał w tym roku na zlot po raz pierwszy. Nie zaliczał się on jednak do świeżo spotkanych internetowych nieznajomych – znamy się od czasu Dni Morza w Szczecinie, kiedy to właśnie Wojtek wraz ze swoim ojcem pomagali nam budować proa Tavau.

Po trzech latach Wojtek dorobił się swojego własnego proa, i to jeszcze jakiego! Ma sześć metrów długości, obszerny kadłub z kabinką, w której mieszczą się dwie koje, WC chemiczne i sporo przestrzeni do życia. Dzioby, zarówno kadłuba jak i pływaka, kończyły się charakterystycznymi gruszkami (które Stefan nazywał żartobliwie “gruszkami Bessemera”), a całość, stojąca na wózku, przypominała… no właśnie, co?…

W chwilę po przyjeździe wszyscy zebrani pomagali zwodować łódkę Wojtka. Następnie do kadłuba przywiązaliśmy potężne belki, na ich końcach pływak, a na wierzchu deski pomostu. Z tyłu (bo łódź Wojtka halsuje normalnie i ma wyróżniony przód i tył) przymocowany został duży ster. Kadłub przyjął zaznaczoną białą farbą wodnicę konstrukcyjną, z wody wystawał charakterystyczny gruszkowy dziób.

Następnym etapem było postawienie masztu. Grube drzewca – maszt i bom – wykonane były z masztów flagowych z włókna szklanego, takich jakie spotyka się na stacjach benzynowych. Były dużo cięższe niż na innych proa, Wojtek zamontował więc specjalną wyciągarkę do sztagu. Sprawdziła się świetnie, jedynym problemem była konieczność przytrzymywania pięty masztu w czasie stawiania, żeby nie uciekała do przodu. Drugi problem, z którym borykał się Wojtek, to dość słabe deski pomostu. Pewnie w przyszłości zastąpi je rozpiętą między belkami tkaniną lub siatką, na razie jednak trzeba było uważać, żeby stąpać blisko belek, a nie na środku desek pomostu.

Wojtek przystąpił teraz do szycia żagla. Materiałem była oczywiście tkanina plandekowa, klejona dwustronną taśmą klejącą. Wspólnymi siłami wycięliśmy i skleili żagiel, w bardzo oryginalnej kolorystyce – zielony z jednej strony, srebrny z drugiej. Wreszcie położyliśmy maszt, naciągnęli żagiel na drzewca i postawili z powrotem.

Pozostało przywiązanie fału i… klops. Żagiel nie dał się postawić, fał zaciskał się wokół masztu. Niewielka poprawka i nad kadłubem wzniósł się zielono-srebrny trójkąt tkaniny. Radość trwała krótko, pod ciężarem bomu wyrwało się mocowanie fału do żagla. Kolejna poprawka – położenie masztu, dowiązanie linki podtrzymującej bom, wzmocnienie rogu fałowego, postawienie masztu – i wreszcie łódź była gotowa do żeglugi.

Najpierw jednak chrzciny – na pamiątkę niedawnego odkrycia, proa (o spontanicznie złamanej symetrii) otrzymało dumną nazwę Bozon H. Miałem jednak nieodparte wrażenie, że powinno nazywać się inaczej… tylko jak?

Janusz i Stefan byli sceptyczni co do zrównoważenia i sterowności łodzi Wojtka. W istocie, koncepcja była awangardowa, choć znana na świecie – przy przesuniętym ku rufie ożaglowaniu, większą część oporu bocznego bierze na siebie płetwa sterowa. Podobnie budowane były statki, pływające niegdyś po Adriatyku. Byłem więc spokojny o ten akurat element Wojtkowej konstrukcji, zwłaszcza że wykonana przez jego ojca płetwa sterowa miała piękny obrys, który kojarzył się z samolotem Embraer Tucano. Natomiast całość kojarzyła się z czymś… z zupełnie innej niż Pacyfik strony świata.

Rejsy Bozona widziałem, niestety, z brzegu. Okazało się, że łódź żegluje bardzo dobrze, jest sterowna i potrafi robić zwroty. Tylko tylny lik żagla, który pozostawiliśmy prosty, zamiast wyciąć wklęsło na polinezyjską modłę, łopotał niezbyt ładnie.

W pewnym momencie obserwatorom na brzegu wydawało się jednak, że widzą leżące na wodzie, przewrócone proa. Po chwili wytężania wzroku zobaczyliśmy z powrotem zielony żagiel Bozona, domyśliliśmy się więc, że został on po prostu przysłonięty przez inną łódkę. A jednak Bozon wywrócił się! Jakiś błąd załogi, o którym nie chciała za bardzo opowiadać, spowodował, że łódź położyła się masztem na wodzie. Wysoka burta i lekki maszt sprawiły, że Wojtek swoim ciężarem bez trudu postawił proa z powrotem – miał tylko nieco kłopotów z wdrapaniem się z wody na pokład. Mało która łódka już w pierwszym rejsie przechodzi – i to z pozytywnym wynikiem – taką próbę.

Bozon H żeglował z różnymi załogami aż do niedzielnego wieczora. Dopiero po wyciągnięciu z wody i załadowaniu na przyczepkę Stefan uświadomił mi (a jemu poprzedniego dnia uświadomił to Reto), do czego ta jednostka jest podobna. Ależ oczywiście – tak właśnie różni artyści wyobrażali sobie arkę Noego!

Maramara

Maramara, co po tahitańsku oznacza latającą rybę, była powodem, dla którego taszczyłem ze sobą nieporęczną płytę PCV. Jest to bowiem proa wykonane z tego właśnie, dość egzotycznego materiału szkutniczego. Została zbudowana w ciągu dwóch dni, na świeżym powietrzu, w czasie zeszłorocznego festynu wodniackiego w Bydgoszczy. Taki reżim budowy wykluczał użycie drewna, natomiast płyty z lekko spienionego tworzywa, łatwe do łączenia specjalnym klejem i niewymagające malowania, nadawały się w sam raz.

Kłopot w tym, że PCV to materiał dość lichy, o niewielkiej wytrzymałości. Dlatego wszystkie okucia, przenoszące skupione obciążenia, musiały być bardzo starannie przemyślane. Wszystkie liny takielunku zostały poprowadzone do aluminiowych rurek, łączących pływaki. Maszt został podwieszony do jednej z rurek na dwóch pętlach z liny. Do przywiązania sztagów i halsliny służyły specjalne, krótkie kawałki rurek, wklejonych w plastikowe wzmocnienia dziobów.

Mimo wszelkich starań, pokład kadłuba okazał się nieco zbyt miękki – najwidoczniej wstawiłem zbyt mało grodzi (wyciętych również z tworzywa – twardego styroduru). Po pierwszych pływaniach na zeszłorocznym zlocie proa na złączach paneli pokładu pojawiły się pęknięcia. Nie było rady, zaraz po przyjeździe nad Jamno nakleiłem w krytycznych miejscach pokładu przywiezione z domu płyty. Chyba pomogło – zarówno sztywność jak i szczelność jest teraz zadowalająca.

W niedzielę rano Krzysiek dowiózł maszt i żagiel – cóż, kiedy ktoś brutalnie obciął połowę szota, a długa halslina i ekspandery, napinające sztagi, “wyparowały” całkiem. Maramara wyraźnie potrzebowała solidnego armatora. Jakoż i znalazł się chętny – współpracownik Krzyśka, zwany Bambi, złapał bakcyla i postanowił nauczyć się żeglować na Maramara. Wspólnie dokończyliśmy taklowanie łódki, potem zaś postanowiłem przepłynąć się nią na pożegnanie.

Towarzyszył mi Jacek, który przypłynął na zlot swoim proa ze sklejki elastycznej. Tak jak w zeszłym roku, dużą przyjemność sprawiało mi prowadzenie leciutkiej, zwinnej Maramara. Myślę, że nowy armator będzie miał z niej pociechę, tym bardziej, że można ją z powodzeniem obsługiwać jednoosobowo. Bambi zresztą niezwłocznie po zakończeniu naszego pływania zaczął naukę żeglugi na proa i chyba spodobała mu się ta zabawa…

Kolejne proa zostało więc w dobrych rękach.

Kocham kotka

O Jacku i jego proa czytałem wiele na forum Michalak-Polska. Klasyczna w kształcie łódka ma w istocie szereg bardzo ciekawych rozwiązań konstrukcyjnych. Zbudowana jest ze sklejki elastycznej, bardzo lekkiej i pozwalającej na swobodne kształtowanie okrągłodennego kadłuba. Kadłub składa się z dwóch połówek, połączonych śrubami i rozłączanych do transportu. Opór boczny zapewnia nieduży, sklejkowy miecz, który można przemieszczać nieco do przodu lub do tyłu. Wynalazkiem Jacka są “puchate rejki” – kieszenie żagla, obejmujące drzewca, wypełnione są pianką polietylenową (taką, z jakiej robi się karimaty), co zapobiega wywrotce.

Zaskoczeniem była natomiast nazwa łódki – na dziobie widniała tabliczka z napisem Kocham kotka. Oczywiście nabrałem tym większej ochoty na popływanie uroczą łódeczką, a i Jacek chętnie zgodził się na wspólny rejs. Ostrzegł tylko, że pływak ma niewielką wyporność i osoba cięższa od drobnej budowy armatora musi przy wsiadaniu na łódkę szybko przejść bliżej kadłuba. Udało się bez trudu i wkrótce żeglowaliśmy po jeziorze.

Na pierwszy rzut oka proa Jacka wygląda bardzo podobnie do Wikiwiki i Tavau. Żegluje się na nim jednak zupełnie inaczej. Najważniejsza różnica to wpływ miecza na zrównoważenie żaglowe łódki. Przyzwyczajony do wrażliwości proa na wyważenie, ze zdumieniem stwierdziłem, że Kocham kotka dość leniwie reaguje na przesiadanie się załogi w kadłubie, natomiast przesunięcie miecza dosłownie o kilka centymetrów powoduje, że łódź natychmiast zaczyna skręcać.

Drugim ułatwieniem obsługi jest duże wiosło sterowe, uwiązane na lince, które przy zwrocie wrzuca się (wzorem Polinezyjczyków) do wody i podejmuje z rufy, kiedy łódka je minie. Jacek przewidział dla wiosła solidne dulki, przywiązane linkami do otworów – kolejny znakomity patent – w listwie odbojowej. Służące zarówno do sterowania, jak i do śrubkowania, wiosło pozwala Jackowi na jednoosobowe pływanie w komfortowych warunkach.

Zmartwieniem żeglarza było niezbyt dobre układanie się “puchatych” rejek. Rzeczywiście, pięknie wygięta rejka wydawała się podwieszona do masztu w takim miejscu, że pod własnym ciężarem zwisała zupełnie pionowo – zamiast układać się wzdłuż żagla. Intuicja mówiła mi, że przeniesienie punktu mocowania o kilkadziesiąt centymetrów w górę powinno poprawić sytuację. Jacek miał chyba podobne przeczucie, bo miał już zamontowany do rejki dodatkowy uchwyt. Przełożenie fału poszło błyskawicznie i rzeczywiście pomogło – żagiel proa zaczął układać się prawidłowo.

Jacek mieszkał z rodziną w gospodarstwie agroturystycznym po drugiej stronie jeziora. Wieczorem wsiadał na swoją łódź i żeglował do domu, często wioząc ładunek wędzonych ryb znad morza. Orzekliśmy więc, że Kocham kotka nie jest tylko takim sobie rekreacyjnym pływadełkiem – jest to statek handlowy z prawdziwego zdarzenia.

Nietoperz

Stary, dobry, sfatygowany i sponiewierany Nietoperz żółcił się w trawie przy brzegu. Najstarsze proa i być może najdziwniejsza łódka w Polsce ciągle pływała – i w tym roku również miałem mocne postanowienie ją uruchomić. Kadłub i pływak były połączone ze sobą w całość, tak jak je zostawiłem poprzedniego lata. Niepokoił tylko brak jednej płetwy sterowej – za to sterociągi z dyneemy wydawały się być w komplecie. Resztę części miał wkrótce dowieźć Krzysiek, a Janusz obiecał przywieźć brakujący maszt windsurfingowy.

Wkrótce rzeczywiście dojechał maszt, skrzydło i okucie zwane “astrolabium”, brakowało za to fałów. Poszukiwanie drugiej płetwy sterowej ujawniło katastrofę: ster znalazł się wprawdzie, schowany pod kadłubem, ale oba orczyki, służące do sterowania, były połamane. Rzecz do naprawienia, gdybym tylko dostał jakąkolwiek informację o awarii…
Puściłem w powietrze sążnistą wiązankę pod adresem człowieka, który, opiekując się Nietoperzem, nie powiedział mi ani słowa o uszkodzeniach, po czym skonstatowałem:

-Nie ma co, trzeba zabrać się do roboty.

W hangarze Andrzej naprawiał właśnie wsporniki pływaka Tavau. Sklejkę odpowiedniej grubości miał w dużym nadmiarze, do tego dostęp do wyrzynarki, wiertarki i innych narzędzi. Szybko wyciąłem nowe orczyki na wzór starych, wypiłowałem w nich wydłużone otwory, w które wchodziły jarzma sterów. Całość zespoliłem kilkoma wkrętami i polakierowałem (lakieru również użyczył Andrzej). Nie przymocowałem tylko starych rumpli, które niegdyś były przykręcone do orczyków. Od dawna steruje się Nietoperzem bez ich użycia, uznałem je więc za zbędne.
Sytuacja wydawała się opanowana, ale przygoda wykończyła mnie psychicznie. Rozwiązanie problemu fałów i zamontowania sterociągów odłożyłem do następnego dnia.

W niedzielę rano założyłem sterociągi, przepuszczając je przez mały, podwójny bloczek, używany kiedyś do podnoszenia żagla. Do fałów wykorzystałem przywiezione z domu bloczki z Castoramy, a liny na fały użyczył ze swoich zapasów Wojtek. Brakujący ściągacz zastąpiłem przewiązem z cienkiej linki, który spisywał się chyba nawet lepiej od oryginału, zapewniając przyzwoity naciąg sterociągów. Całość wyglądała tak dobrze, że kiedy znalazł się (przy maszcie od Maramara) oryginalny bloczek i ściągacz, uznałem, iż nie warto ich instalować. Zamocowałem oba maszty – jeden stary, drugi przywieziony przez Janusza, złożyłem porządnie skrzydło, wypożyczyłem od bosmana dwa pagaje, z przeciętej butelki PET sporządziłem czerpaki… i Nietoperz znowu gotów był do żeglugi.

Pierwszym załogantem był Jacek, któremu chciałem się zrewanżować za rejs na Kocham kotka. Wiało nieco zbyt słabo jak na upodobania Nietoperza, za to brak fali bardzo pozytywnie wpłynął na suchość żeglugi. Zazwyczaj moja łódka bierze każdą falę do środka i robi niespodziewane prysznice załodze, tym razem sunęła gładko po płaskiej wodzie.

Na jednym z halsów skrzydło zachowywało się odrobinę niestabilnie. Rzut oka na linki nośne – okazało się, że jedna z nich zaplątała się o top masztu. Musiałem niewystarczająco starannie zabezpieczyć go taśmą klejącą… Nie było rady, przybiliśmy do pomostu Janka “Wikinga” (od innej przystani odgoniono nas mimo tłumaczeń, że mamy awarię) i wyplątaliśmy niesforną linkę z masztu. Przy okazji inna linka wlazła pod płetwę sterową, przysparzając nam dodatkowej pracy… w końcu jednak łódka była ponownie sklarowana. Zabrakło za to wiatru, większą część drogi powrotnej przebyliśmy więc na wiosłach.

Poprzedniego wieczora rozmawialiśmy ze spotkaną w Mielnie rodziną Wojtka – Karolem i Kasią – o naszych łódkach, między innymi o Nietoperzu. Na brzegu siedziała akurat Kasia z żoną Wojtka – Justyną.

-Co sądzisz o Nietoperzu? – spytałem.

-Jest taki… – długo szukała właściwego słowa – taki… inny.

Następnego dnia, zabezpieczywszy porządnie top masztu, postanowiłem w następny rejs zabrać gościa z Niemiec, Reto. Nie byłem pewien, czy komunikacja moją łamaną angielszczyzną wystarczy dla sprawnego pływania, ale – czując się przez chwilę biegłym toliwagą – zdecydowałem się zaryzykować.

Najpierw przez długie, deprymujące minuty czekaliśmy na wiatr. Oczekiwanie było tym bardziej irytujące, że Andrzej właśnie zwodował Tavau i żeglował sobie w najlepsze, podczas gdy skrzydło Nietoperza ledwie falowało. Wreszcie trochę dmuchnęło – akurat tyle, żeby odpłynąć od brzegu na środek jeziora, gdzie wiało już mocniej i równiej. Nietoperz spisywał się prawidłowo, Reto szybko zorientował się w zasadach obsługi skrzydła i usuwania nieuchronnie zdarzających się deformacji czaszy. Zrobiliśmy parę halsów i szczęśliwie wrócili do przystani.

-What do you think about Nietoperz? – spytałem Reto.

-It is so… – długo szukał właściwego słowa – so… strange.

Kiedy we wtorek zostawiałem Nietoperza przy pomoście, wyruszając na morze, zauważyłem, że jedna z płetw sterowych została przeze mnie źle zamontowana i nie miała pełnej swobody ruchu. Nic a nic nam to nie przeszkadzało…

fot. Krzysztof Mnich

 

Tags: kleszcze kraba, proa, zlot proa

Category: Spis treści, Na wiatr

Komentarze (1)

Trackback URL | Comments RSS Feed

  1. wojt says:

    jakoś Bozon nie kojarzył mi się z arką Noego, ale jeśli tak miałaby ona pływać (jak na prototyp) to Noe szybko by odnalazł swój Ararat…
    pozdrowienia
    wojt.

Zostaw komentarz

WP Like Button Plugin by Free WordPress Templates